Выбрать главу

Wsiedliśmy do furgonetki, która wyglądała jak jeden z tych złowieszczych samochodów bez okien występujących w reportażach o pracy policji, z boku miała logo i nazwę fikcyjnej firmy budowlanej. Wewnątrz było jeszcze gorzej, dokoła walały się czarne, grube kable, wszędzie pełno było syczącego i mrugającego światełkami sprzętu, nad głowami wisiała słaba żarówka, materiał dźwiękoszczelny nadawał samochodowi wygląd wyłożonej materacami celi. Prowadził Sweeney, Sam, O’Kelly, technik i ja siedzieliśmy w milczeniu z tyłu. O’Kelly wziął ze sobą termos z kawą i coś w rodzaju lepkich drożdżówek, które jadł dużymi, metodycznymi kęsami, wyraźnie bez przyjemności. Sam zeskrobywał niewidzialną plamę z kolana. Ja wyłamywałem sobie palce do chwili, gdy zdałem sobie sprawę, jak bardzo musi to być irytujące, więc zacząłem się skupiać na ignorowaniu potrzeby zapalenia papierosa. Technik rozwiązywał krzyżówkę w „Irish Times".

Zaparkowaliśmy na Knocknaree Crescent, a O’Kelly zadzwonił do Cassie. Była w zasięgu, głos dobiegający z głośników brzmiał spokojnie.

– Maddox.

– Gdzie jesteś? – zapytał O’Kelly.

– Właśnie wjeżdżam na osiedle. Nie chciałam się kręcić w kółko.

– Zajęliśmy pozycję. Ruszaj.

Krótka pauza i w chwilę później usłyszeliśmy Cassie.

– Tak jest. – Rozłączyła się.

Usłyszałem zapuszczany silnik vespy, potem dziwny efekt stereo, kiedy minutę później przejechała zaledwie kilka metrów od nas. Technik złożył gazetę i minimalnie zmienił ustawienie sprzętu, naprzeciw mnie O’Kelly wyjął z kieszeni torebkę z landrynkami i oparł się o ścianę.

Z głośników dobiegły nas kroki, odległy, dźwięczny gong do drzwi. O’Kelly pomachał torebką z cukierkami w naszym kierunku, gdy okazało się, że brak chętnych, wzruszył ramionami i wyłowił landrynkę.

Skrzypnięcie otwieranych drzwi.

– Pani detektyw Maddox – odezwała się Rosalind, w jej głosie było słychać niezadowolenie. – Obawiam się, że w obecnej chwili jesteśmy bardzo zajęci.

– Wiem – odpowiedziała Cassie. – Bardzo mi przykro, że zawracam głowę. Ale czy mogłabyś… czy byłaby szansa, żebyś ze mną przez chwilę porozmawiała?

– Miała już pani swoją szansę. Zamiast tego obraziła mnie pani i zepsuła cały wieczór. Wolałabym, żeby już więcej mi pani nie zawracała głowy.

– Przepraszam. Nie chciałam, nie powinnam była tego robić. Ale nie o to chodzi. Ja tylko… muszę cię o coś poprosić.

Cisza, wyobraziłem sobie, jak Rosalind przytrzymuje drzwi i mierzy ją wzrokiem, a spięta Cassie spogląda w górę, trzymając ręce głęboko w kieszeniach zamszowej marynarki. W tle dał się słyszeć głos Margaret. Rosalind burknęła:

– To do mnie, mamo. – Drzwi się zatrzasnęły. – I? – zapytała.

– Czy mogłybyśmy… – Szelest, to Cassie nerwowo się poruszyła. – Czy mogłybyśmy się przespacerować? Chodzi o sprawę osobistą.

To musiało Rosalind zainteresować, ale ton jej głosu się nie zmienił.

– Właśnie miałam wychodzić.

– Tylko pięć minut. Możemy się przejść wokół osiedla albo gdzie indziej… Bardzo proszę, panno Devlin. To ważne.

W końcu westchnęła.

– W porządku. W sumie to mogę pani poświęcić kilka minut.

– Dzięki – powiedziała Cassie – jestem bardzo wdzięczna. – Usłyszeliśmy, jak idą chodnikiem, dobiegło nas płynne, zdecydowane stukanie obcasów Rosalind.

Był uroczy poranek, lekki, słońce wysuszyło już wczorajszą mgłę, ale na trawie pozostały jeszcze delikatne opary unoszące się ku błękitowi nieba. Dobiegał do nas głośny świergot kosów, skrzypienie tylnej bramy osiedla, a także odgłos kroków Cassie i Rosalind na mokrej trawie na skraju lasu. Pomyślałem o tym, jak pięknie muszą wyglądać dla kogoś stojącego z boku: Cassie z rozwianymi włosami i spokojna, Rosalind blada i szczupła jak bohaterka poematu, dwie dziewczyny we wrześniowy ranek, nad ich głowami żółcą się i czerwienią liście, a spod nóg umykają króliki.

– Czy mogłabym cię o coś prosić? – spytała Cassie.

– Chyba po to się spotkałyśmy – znacząco odparła Rosalind, w jej głosie słychać było delikatną naganę, najwyraźniej Cassie marnowała jej cenny czas.

– Tak. Przepraszam. – Cassie nabrała powietrza. – Okay, tak się zastanawiałam, skąd wiesz o…

– Tak? – grzecznie wtrąciła się Rosalind.

– O mnie i o detektywie Ryanie. – Cisza. – Że mamy… że mamy romans.

– A, o tym! – Roześmiała się. Był to cichy, dźwięczny śmiech, bez emocji, pobrzmiewała w nim ledwie słyszalna nuta triumfu. – Ach, pani detektyw. A jak pani myśli, skąd?

– Może się domyśliłaś. Albo coś w tym rodzaju. Może nie udało nam się tego ukryć tak dobrze, jak nam się wydawało. Ale zdaje się, że… Cały czas się zastanawiam.

– No cóż, łatwo było zgadnąć. Ale nie. Proszę mi wierzyć, nie marnuję czasu na zastanawianie się nad panią i pani życiem uczuciowym.

Nastąpiła kolejna chwila ciszy. O’Kelly wyjął z ust landrynkę.

– W takim razie jak? – spytała w końcu Cassie.

– Oczywiście powiedział mi o tym detektyw Ryan – słodko odezwała się Rosalind. Poczułem, jak Sam i O’Kelly patrzą na mnie, i ugryzłem się w policzek, żeby nie zacząć temu zaprzeczać.

Niełatwo się do tego przyznać, ale aż do tamtej chwili miałem jeszcze jakiś dziwny cień nadziei, że to jakieś fatalne nieporozumienie. Chłopak, który powiedziałby wszystko, co tylko chcielibyśmy w jego mniemaniu usłyszeć, dziewczyna, która stała się zła wskutek traumy i żalu, a na samym szczycie piramidy moje własne odrzucenie – mogliśmy to wszystko błędnie zinterpretować, wybierając jedną z setek ewentualności. Lecz to właśnie w tamtym momencie, dzięki łatwości, z jaką skłamała, zrozumiałem, że Rosalind – zraniona, urzekająca, nieobliczalna dziewczyna, z którą żartowałem w pubie Central i którą trzymałem za rękę na ławce – nigdy nie istniała. Wszystko, co mi kiedykolwiek pokazała, było obliczone na efekt, zrobione z zimną perfekcją aktorki wcielającej się w rolę. Pod miriadami pobłyskujących zasłon widniała broń prosta i śmiertelna jak ostrze żyletki.

– To bzdury! – Głos Cassie się załamał. – Nigdy, kurwa, w życiu by tego nie powiedział…

– Proszę nie przeklinać – warknęła Rosalind.

– Przepraszam – powiedziała po chwili Cassie. – Po prostu się tego nie spodziewałam. Nie spodziewałam się, że mógłby o tym komuś powiedzieć. Nigdy.

– A jednak tak zrobił. Powinna pani bardziej uważać na to, komu pani ufa. Czy to wszystko, o co chciała mnie pani prosić?

– Nie. Muszę cię poprosić o przysługę. – Dał się słyszeć ruch, Cassie przejechała dłonią po włosach albo po twarzy. – Zbyt bliskie kontakty z partnerem są wbrew zasadom. Gdyby nasz szef się dowiedział, obydwoje moglibyśmy wylecieć albo wrócić do służb mundurowych. A praca… ta praca wiele dla nas znaczy. Dla nas obojga. Pracowaliśmy jak szaleni, żeby się dostać do wydziału. Gdybyśmy mieli stamtąd wylecieć, nie wiem, jak byśmy to przeżyli.

– Powinniście byli o tym wcześniej pomyśleć, prawda?

– Wiem – odparła Cassie – wiem. Ale czy byłaby jakaś szansa, żebyś o tym nie wspominała? Nikomu?

– Mam ukryć wasz romansik? Czy o to pani chodzi?

– Tak. Chyba tak.

– Nie wiem, dlaczego pani uważa, że jestem jej winna jakąkolwiek przysługę – chłodno odparła Rosalind. – Przez cały czas była pani dla mnie okropnie niemiła, aż do dziś, kiedy czegoś pani ode mnie potrzebuje. Ja nie lubię ludzi, którzy mnie wykorzystują.