Выбрать главу

Obydwaj mieliśmy okropny humor. Był pierwszy tydzień wakacji, świeciło słońce i powinniśmy cieszyć się wspaniałym dniem, naprawiać domek na drzewie albo wygłupiać się w rzece, ale w drodze do domu w ostatnim dniu szkoły, w piątek, Jamie powiedziała:

– Za trzy miesiące jadę do szkoły z internatem.

– Daj spokój – rzucił Peter i lekko ja popchnął. – Nie jedziesz. Podda się. – Ale i tak cała radość z wakacji zniknęła, jakby zawisła nad nami jakaś ogromna czarna chmura. Nie mogliśmy wejść do środka, bo rodzice byli na nas źli za to, że się nie odzywamy, i nie mogliśmy pójść do lasu ani gdzie indziej, bo wszystko, o czym pomyśleliśmy, wydawało się głupie, i nie mogliśmy nawet pójść po Jamie, bo i tak by pokręciła głową i powiedziała: „Po co?", co tylko pogorszyłoby nam humor.

Leżeliśmy więc w ogródku, znudzeni i poirytowani, z peryskopem, który nie działał, i całym światem, który sprzysiągł się przeciwko nam. Peter zrywał źdźbła traw, gryzł końcówki i wypluwał je mechanicznie. Ja leżałem na brzuchu, jedno oko miałem otwarte i obserwowałem mrówki maszerujące tam i z powrotem, pod wpływem gorąca głowa zaczynała mi się pocić. To lato się nie liczy, pomyślałem. Jest do niczego.

Drzwi domu Jamie otwarły się z rozmachem, a ona sama wyskoczyła jak z katapulty, mama krzyczała coś za nią ze śmiechem, drzwi zatrzasnęły się z hukiem, okropny jack russell Carmichealów wpadł w histerię. Podnieśliśmy się. Jamie zatrzymała się z poślizgiem przy bramie, rozglądając się za nami, a kiedy do niej krzyknęliśmy, rzuciła się ścieżką w naszą stronę, przeskoczyła przez mur ogrodu Petera i padła na trawę, obejmując nas rękami za szyje i pociągając za sobą na ziemię. Wszyscy krzyczeliśmy i kilka dobrych chwil potrwało, zanim zrozumiałem, co krzyczy Jamie.

– Zostaję! Zostaję! Nie muszę jechać!

Lato ożyło. Wybuchło błękitem i złotem, które mnie oślepiły, powietrze wypełniło cykanie koników polnych i dźwięk kosiarek, zaroiło się od gałęzi i pszczół, i nasion dmuchawca, było lekkie i słodkie jak bita śmietana, a za murem niemym wołaniem wzywał nas las, oferował swoje największe skarby, witając nas z powrotem. Lato wyrzuciło z siebie fontannę bluszczu i pociągnęło nas za sobą, lato, w pełni, przed nami, miało trwać milion lat.

Wyplątaliśmy się z uścisku i usiedliśmy, ciężko dysząc, nie mogąc w to uwierzyć.

– Serio? – spytałem. – Na pewno?

– Tak. Powiedziała „zobaczymy, musimy to jeszcze przemyśleć, coś wymyślimy", ale to zawsze znaczy okay, tylko jeszcze nie chce tego przyznać. Nigdzie nie jadę!

Zabrakło jej słów, więc mnie popchnęła. Chwyciłem ją za rękę i zrobiłem Jamie pokrzywkę. Na twarzy miałem ogromny uśmiech i byłem tak szczęśliwy, że wydawało mi się, że uczucie to nigdy nie zniknie.

Peter wstał.

– Musimy to uczcić. Piknik na zamku. Idźcie do domu po rzeczy, spotkamy się na miejscu.

Przebiegłem przez dom jak burza, mama kryła się gdzieś na górze.

– Mamo! Jamie zostaje, mogę wziąć rzeczy na piknik? – Chwyciłem trzy paczki chipsów i pół opakowania z kremem jajecznym, włożyłem wszystko w podkoszulek. Potem wybiegłem, machając do mamy, która z zaskoczoną miną stała na górze, i dałem susa przez mur.

Pamiętam puszki ze wzburzoną colą, z których wylewała się piana, i nas na szczycie muru zamkowego, jak wznosimy toast.

– Wygraliśmy! – krzyknął Peter do góry w stronę gałęzi i lśniących pasów światła, z głową odrzuconą do tyłu i pięścią, którą wymachiwał w powietrzu. – Udało się!

Jamie wrzasnęła:

– Zostanę tu na zawsze! – i zatańczyła na murze, jakby unosiła się w powietrzu – na zawsze! – Ja po prostu krzyczałem, a las podchwytywał nasze głosy i odrzucał z powrotem ze zdwojoną siłą, wplatał je w wir liści i piany na rzece, i szelest królików, żuków, drozdów i innych mieszkańców naszego królestwa, tworząc długi pean.

To wspomnienie, jedyne, jakie mi pozostało, nie rozpłynęło się z czasem. Jest wyraźne, ciepłe i moje, jedyna jasna myśl, jaka ocalała. Przypuszczam, że jeśli las miał zostawić mi tylko jedną chwilę, to właśnie taką należało wybrać.

***

Jak w jednym z bezlitosnych małych kodycylów, które czasem występują w takich sprawach, Simone Cameron zadzwoniła do mnie wkrótce po tym, jak wróciłem do pracy. Numer komórki był na wizytówce, którą jej dałem, a ona nie mogła przecież wiedzieć, że teraz zajmuję się sprawdzaniem zeznań amatorów przejażdżek kradzionymi autami na Harcourt Street i nie mam już nic wspólnego ze sprawą Katy Devlin.

– Znaleźliśmy coś, co powinien pan zobaczyć – powiedziała.

Był to pamiętnik Katy, ten, który zdaniem Rosalind znudził się jej siostrze i który wyrzuciła. Sprzątaczka w Akademii Cameron w szale porządków znalazła go przyklejony taśmą do oprawionego w ramy portretu Anny Pawłowej, który wisiał na ścianie studia. Zadzwoniła do Simone podekscytowana, kiedy przeczytała nazwisko na okładce. Powinienem był podać Simone odpowiedni numer i rozłączyć się, lecz zamiast tego zostawiłem zeznania złodziei samochodów i pojechałem do Stillorgan.

O jedenastej rano w akademii przebywała tylko Simone. Studio skąpane było w słonecznym blasku, zdjęcia Katy zdjęto już z tablicy informacyjnej, ale wystarczyło, że głębiej odetchnąłem i poczułem zapach żywicy, potu i pasty do podłóg, by wszystko wróciło: deskorolkarze w ciemności krzyczący na ulicy, tupot nóg w baletkach i gwar na korytarzu, głos Cassie obok mnie, paląca niecierpliwość, jaką przynieśliśmy ze sobą do sali.

Portret leżał na podłodze. Do spodniej części ramki przyklejono zakurzone kartki, tworząc prowizoryczną kieszeń, w której spoczywał pamiętnik. Był to zwykły, szkolny zeszyt w linie z twardą okładką, z kartonu z recyklingu w kolorze pomarańczowym.

– Znalazła go Paula, ale musiała już iść do następnej pracy – powiedziała Simone – jakby co, mam jej numer telefonu.

Podniosłem pamiętnik.

– Czytała go pani? – spytałem.

Simone przytaknęła.

– Część. Wystarczającą. – Miała na sobie wąskie, czarne spodnie i miękki pulower w tym samym kolorze i wyglądała w tym nawet bardziej egzotycznie niż w spódnicy i trykocie. Niezwykłe oczy miały ten sam paraliżujący wyraz, jak wtedy, gdy informowałem ją o Katy.

Usiadłem na jednym z plastikowych krzeseł. Na okładce napisane było „Katy Devlin OSOBISTE NIE DOTYKAĆ TO DOTYCZY CIEBIE!!!", ale i tak go otworzyłem. Był zapełniony mniej więcej w trzech czwartych. Pismo było okrągłe i staranne, dopiero co zaczynało nabierać indywidualnych cech: silne zawijasy przy igrekach i literkach g, wysokie, skręcone S. Simone usiadła naprzeciw mnie i obserwowała, jak czytam.

Pamiętnik pochodził z okresu ostatnich ośmiu miesięcy. Wpisy były z początku regularne, mniej więcej pół strony dziennie, ale po kilku miesiącach stały się sporadyczne, dwa lub jeden na tydzień. Większość dotyczyła baletu. „Simone mówi że arabeska wychodzi mi lepiej ale i tak muszę się postarać, żeby robić to całym ciałem a nie tylko nogą szczególnie w lewą stronę musi być prostsza". „Uczymy się nowego kawałka na zakończenie roku do muzyki z Giselle + ja zrobię fouttés. Simone mówi żeby pamiętać że to sposób Giselle na powiedzenie swojemu chłopakowi że złamał jej serce + jak bardzo za nim tęskni to jej jedyna okazja więc wszystko co robię musi mieć sens". Niektóre fragmenty były proste, a potem następowało kilka linii wypracowanej tajemniczej notacji, przypominających jakąś zakodowaną partyturę musicalu. W dniu, w którym została przyjęta do Królewskiej Szkoły Baletowej, w pamiętniku pojawił się szalony, pełen ekscytacji wybuch złożony z drukowanych liter, wykrzykników i naklejek w kształcie gwiazd: JADĘ JADĘ NAPRAWDĘ JADĘ!!!!!!".