Kiedy dostałem się do wydziału zabójstw, nowe ubrania do pracy – pięknie skrojone garnitury z materiałów tak doskonałych, że zdawały się ożywać pod dotykiem palców, koszule o najsubtelniejszych błękitnych czy zielonych prążkach, miękkie niczym futerko królika kaszmirowe szaliki – wisiały już w mojej szafie prawie od roku. Uwielbiam niepisaną umowę dotyczącą przepisowego stroju. Była to jedna z pierwszych rzeczy, które zafascynowały mnie w tej pracy – to oraz prywatne, funkcjonalne, zawoalowane skróty: tajniacy, ślady, ekspertyza. W jednym z małych miasteczek, które przypominało mieścinę z powieści Stephena Kinga, a gdzie zostałem oddelegowany po skończeniu Templemore, zdarzyło się morderstwo: klasyczny przypadek przemocy w rodzinie, którego efekty przerosły oczekiwania samego sprawcy. Ponieważ poprzednia dziewczyna mężczyzny zmarła w niewyjaśnionych okolicznościach, wydział zabójstw przysłał dwóch detektywów. Spędzili u nas cały tydzień; gdy tylko siedziałem przy swoim biurku, jednym okiem cały czas spoglądałem na automat do kawy, tak żeby w odpowiednim momencie wziąć kawę razem z detektywami, powoli nalewać sobie mleka i przysłuchiwać się potoczystemu, brutalnemu rytmowi ich rozmowy: kiedy kryminalistyka przyśle wyniki toksykologii, jak laboratorium zidentyfikuje ślady ząbków. Znów zacząłem palić, żeby móc wychodzić za nimi na parking, stać z papierosem kilka metrów dalej, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w niebo, i słuchać. Posyłali mi przelotne, niewyraźne uśmiechy, czasami słyszałem pstryknięcie zmatowiałej zapalniczki Zippo, zanim odwracali się do mnie bokiem, by powrócić do swych misternych, wielopłaszczyznowych strategii. Najpierw wezwać matkę, dać mu godzinę lub dwie, żeby posiedział w domu i pomartwił się, co ona mówi, a potem wezwać go z powrotem. Przygotować pokój ze zdjęciami z miejsca zbrodni, ale tylko go tamtędy przeprowadzić, żeby nie miał czasu się dobrze przyjrzeć.
W przeciwieństwie do tego, co moglibyście sobie pomyśleć, nie zostałem detektywem z powodu jakiejś donkiszotowskiej potrzeby rozwiązania tajemnicy z dzieciństwa. Przeczytałem akta tylko raz, pierwszego dnia pracy, późnym wieczorem. Siedziałem sam w biurze wydziału przy biurku, na którym lampa była jedyną plamą światła w całym pomieszczeniu (zapomniane nazwiska wywoływały w mojej głowie echa, gdy czytałem zeznania spisane wypłowiałym długopisem, że Jamie kopnęła matkę, ponieważ nie chciała iść do szkoły z internatem, że grupa „niebezpiecznie wyglądających" nastolatków spędzała wieczory, włócząc się w pobliżu lasu, że matka Petera miała kiedyś siniaka na policzku), i nigdy potem do nich nie zajrzałem. Potrzebowałem takiej tajemnicy, o prawie niewidocznej fakturze, przypominającej alfabet Braille’a czytelny tylko dla wtajemniczonych. Dwaj detektywi z wydziału zabójstw, którzy na chwilę pojawili się na „cholernym zadupiu", byli niczym czystej krwi konie, niczym artyści na trapezie, którzy w blasku świateł doszli do perfekcji. Grali o najwyższą stawkę i w swojej grze byli ekspertami.
Wiedziałem, że to, co zrobili, było okrutne. Ludzie to dziki i bezwzględny gatunek; takie obserwowanie chłodnym, skupionym wzrokiem i delikatne dopasowywanie elementów układanki, aż zniknie podstawowy instynkt samozachowawczy człowieka, jest barbarzyństwem w najczystszej i najdoskonalej rozwiniętej formie.
O Cassie usłyszeliśmy na długo przedtem, zanim zaczęła pracować w wydziale, prawdopodobnie zanim jeszcze dostała propozycję. Nasza poczta pantoflowa działa nieprawdopodobnie sprawnie, zupełnie jak wśród starszych pań. Praca policjantów z wydziału zabójstw to stresujące zajęcie, w dodatku jest ich niewielu, na stałe zatrudnia się tylko dwadzieścia osób, i wystarczy ledwie jedna dodatkowa przyczyna napięcia (czyjeś odejście, pojawienie się kogoś nowego, za dużo roboty, za mało roboty), aby wytworzyło się coś w rodzaju histerii o zabarwieniu gorączki kabinowej, gdzie aż roi się od skomplikowanych sojuszy i szalonych plotek. Zwykle jestem nie w temacie, ale wieści na temat Cassie Maddox przekazywano tak głośno, że dotarły nawet do mnie.
Po pierwsze dlatego, że była kobietą, co wywołało kiepsko skrywane oburzenie. Wszyscy jesteśmy świetnie wytrenowani, tak aby gorszyło nas zło, które powodują uprzedzenia, ale i tak daje się wyczuć uparte i nostalgiczne nuty tęsknoty za latami pięćdziesiątymi (nawet wśród ludzi w moim wieku; na większości terytorium Irlandii lata pięćdziesiąte trwały do roku 1995, kiedy to kraj wykonał skok wprost w taczerowskie lata osiemdziesiąte), gdy można było zmusić podejrzanego do wyznania prawdy, strasząc go, że powie się mamusi, jedynymi obcokrajowcami w kraju byli studenci medycyny, a w pracy człowiek uwalniał się od męczących bab. Cassie była czwartą kobietą, którą przyjęto do wydziału zabójstw. Decyzja o zatrudnieniu jednej z jej poprzedniczek okazała się tak fatalną pomyłką (według niektórych zamierzoną), kobieta stała się legendą wydziału po tym, jak o mały włos nie zabiła siebie lub swojego partnera, gdy wkurzyła się i rzuciła pistoletem w głowę podejrzanego.
Na dodatek Cassie miała dopiero dwadzieścia osiem lat i zaledwie kilka lat temu skończyła Templemore. Wydział zabójstw to jedno z elitarnych miejsc i nie przyjmuje się tutaj ludzi poniżej trzydziestki, chyba że ojciec takiej osoby jest politykiem. Ogólnie rzecz biorąc, trzeba przepracować parę lat jako wywiadowca, pomagając, gdy ktoś potrzebuje ludzi do czarnej roboty, a następnie odpracować jakiś czas w co najmniej jednym lub dwóch wydziałach. Cassie zaliczyła niecały rok w wydziale narkotyków. Jak było do przewidzenia, poczta pantoflowa przekazała, że sypia z kimś ważnym lub jest czyjąś nieślubną córką albo – bardziej oryginalne – że złapała kogoś ważnego na kupowaniu narkotyków i praca była zapłatą za trzymanie języka za zębami.
Dla mnie Cassie Maddox nie stanowiła problemu. Byłem w wydziale zabójstw dopiero od kilku miesięcy, ale nie podobały mi się prymitywne i niewybredne podteksty, rywalizacja na samochody i wody kolońskie oraz dowcipy o lekko bigoteryjnym zabarwieniu, które nazywano „ironicznymi", za każdym razem wciągałem się w długi i drobiazgowy wykład na temat definicji ironii. Ogólnie rzecz biorąc, wolałem kobiety od mężczyzn. Sam również odczuwałem pewnego rodzaju niepewność co do swojego miejsca w wydziale. Miałem prawie trzydzieści jeden lat i dwa lata przepracowałem jako wywiadowca, a dwa w wydziale prewencji, więc mój angaż nie był tak niejasny jak Cassie, ale czasami myślałem, że wyżsi rangą oficerowie uważali, że jestem dobrym detektywem na bezmyślny, zaprogramowany sposób – tak jak niektórzy mężczyźni zakładają, że wysoka, szczupła blondynka jest piękna, nawet jeśli ma twarz przypominającą indyka z wytrzeszczem – ponieważ miałem wszystkie atuty. Mówię z doskonałym akcentem BBC, którego nauczyłem się w szkole z internatem jako kamuflażu ochronnego, a upłynie jeszcze sporo czasu, zanim kolonizacja przestanie działać: chociaż Irlandczycy kibicują absolutnie wszystkim drużynom, którym zdarzy się zagrać przeciwko Anglii, a ja sam znam wiele pubów, gdzie nie mógłbym zamówić drinka, nie ryzykując, że ktoś rozwali mi na głowie kufel, to wciąż zakładają, że ktoś z akcentem brytyjskim jest inteligentniejszy, lepiej wykształcony i w ogóle bardziej prawy. Na dodatek jestem wysoki, mam kościstą, szczupłą budowę ciała, dzięki czemu, jeśli garnitur jest dobrze skrojony, wyglądam smukło i elegancko, jestem także dość przystojny w nietypowy sposób. W agencji aktorskiej Central Casting na pewno uznano by mnie za dobrego detektywa, może nawet genialnego, nietuzinkowego samotnika, który bez strachu ryzykuje życie i zawsze łapie przestępcę.