Выбрать главу

– O mój Boże, zaraz zabiją Kenny’ego – powiedziałem, wrzuciłem „kosiarkę" na tył land-rovera i odwiozłem ją do domu.

***

Mieszkała w garsonierze, nazwy tej wynajmujący zwykle używają do opisania kawalerki, w której jest miejsce dla ewentualnych gości, na ostatnim piętrze na wpół rozpadającego się georgiańskiego domu w Sandymount. Ulica była cicha, szerokie, otwierane pionowo okno wychodziło ponad dachami na plażę. W środku stały drewniane regały na książki zapchane starymi wydaniami w miękkich okładkach, niska, wiktoriańska sofa z obiciem w odcieniu wściekłego turkusu oraz duży futon nakryty patchworkowym pledem, kilka muszelek, kamieni oraz kasztanów leżało na parapecie okna, brakowało ozdób czy plakatów.

Niewiele pamiętam z tamtego wieczoru, tak samo jak i Cassie. Rozmawialiśmy na kilka tematów, ale nie umiałbym powtórzyć nawet jednego słowa, które wtedy padło. Uważam, że to bardzo dziwne, a gdy jestem w odpowiednim nastroju – bardzo magiczne; tamten wieczór kojarzy mi się ze stanami nieświadomości, które przez wieki były przypisywane działaniom wróżek, czarownic czy kosmitów, a z których nikt nie powraca niezmieniony. Lecz w takich zagubionych kieszeniach czasu zwykle przebywamy samotnie; jest coś pociągającego w tym, że można by je z kimś dzielić, co z kolei przywodzi mi na myśl bliźnięta, które unosząc się bezwładnie w wypełnionej ciszą przestrzeni, powoli wyciągają na oślep dłonie.

Wiem, że zostałem na kolację – studencką kolację składającą się ze świeżego sosu do makaronu prosto ze słoika i gorącej whiskey w porcelanowych kubkach. Pamiętam, jak Cassie otworzyła ogromną szafę, która zajmowała prawie całą ścianę, by wyjąć mi ręcznik do wytarcia włosów. Ktoś, prawdopodobnie ona sama, wstawił do szafy półki na książki. Umieszczone były nieregularnie, na różnych wysokościach i wyładowane rozmaitymi rzeczami; nie przyglądałem się dokładnie, ale były tam wyszczerbione emaliowane rondle, notatniki w marmurkowych okładkach, miękkie swetry w perłowych kolorach, stosy zapisanych papierów. Przypominało to tło jednej z tych starych ilustracji przedstawiających bajkową chatkę.

Pamiętam, że w końcu spytałem:

– Jak ci się udało dostać do wydziału? – Rozmawialiśmy o tym, jak się aklimatyzuje, i wydawało mi się, że rzuciłem pytanie od niechcenia, ale ona posłała mi szelmowski uśmieszek, jakbyśmy grali w warcaby, i właśnie złapała mnie na próbie odwrócenia jej uwagi od niezdarnego ruchu.

– To znaczy? Chodzi ci o to, że jestem dziewczyną?

– Raczej, że jesteś bardzo młoda – odparłem, chociaż oczywiście miałem na myśli obie te rzeczy.

– Costello powiedział do mnie wczoraj „synu" – oznajmiła Cassie. – „Dobrze, synu". Zaraz zresztą się zdenerwował i zaczął jąkać. Pewnie się bał, że go pozwę.

– Można to uznać za komplement.

– Tak też to zrozumiałam. Szczerze mówiąc, jest słodki. – Włożyła do ust papierosa i wyciągnęła w moją stronę rękę; rzuciłem jej zapalniczkę.

– Ktoś mi powiedział, że byłaś tajnym agentem, pracowałaś jako prostytutka i wpadłaś na jakąś grubą rybę. – Cassie tylko odrzuciła mi zapalniczkę i uśmiechnęła się.

– Quigley, co? Mnie powiedział, że byłeś kretem MI6.

– Co? – spytałem oburzony, wpadając we własne sidła. – Quigley to kretyn.

– Eee, serio? – Zaczęła się śmiać. Po chwili się do niej przyłączyłem. Sprawa z kretem nie dawała mi spokoju – Jeśli ktokolwiek w to w ogóle uwierzył, to z całą pewnością już nikt nigdy mi nic nie powie; choć ciągłe branie mnie za Anglika doprowadza mnie do szewskiej pasji, to w pewien sposób podobała mi się myśl, że mógłbym być Jamesem Bondem.

– Jestem z Dublina – powiedziałem. – Akcentu nabrałem w szkole z internatem w Anglii. I ten gnojek po lobotomii doskonale o tym wie. – Co było prawdą; w ciągu pierwszych tygodni pracy w wydziale tak długo dręczył mnie pytaniami na temat tego, co Anglik robi w irlandzkiej policji, jak dziecko, które nieustannie puka dorosłego w ramię i ględzi: „Czemu? Czemu? Czemu?", aż w końcu się poddałem i wyjaśniłem mu, skąd wziął się mój akcent. Najwyraźniej powinienem użyć prostszych słów.

– Co ty z nim właściwie robisz? – spytała Cassie.

– Po trochu tracę zmysły.

Coś, wciąż nie jestem pewien co, sprawiło, że Cassie podjęła decyzję. Oparła się na boku, przekładając kubek do drugiej ręki (przysięga, że wtedy piliśmy już kawę, i twierdzi, że tylko ja uważam, że była to gorąca whiskey, i to tylko dlatego, że piliśmy ją tamtej zimy bardzo często, ale ja wiem swoje, dobrze pamiętam ostre pączki suszonych goździków na języku, uderzającą do głowy parę) i podciągnęła bluzkę pod piersi. Byłem tak zaskoczony, że potrzebowałem dobrej chwili, żeby zrozumieć, co mi pokazuje: długą bliznę, wciąż jeszcze czerwoną i wypukłą, ze śladami po szwach, zakręcającą wzdłuż linii żebra.

– Zostałam pchnięta nożem.

To było tak oczywiste, że poczułem zażenowanie na myśl o tym, że nikt z nas na to nie wpadł. Detektyw ranny na służbie ma prawo wybrania sobie przydziału. Myślę, że przeoczyliśmy tę możliwość, ponieważ w normalnych okolicznościach wiadomość o pchnięciu nożem w zasadzie położyłaby kres wszelkim plotkom, ale my nic o tym nie słyszeliśmy.

– Jezu. Co się stało?

– Byłam tajną agentką na Uniwersytecie Dublińskim – odparła Cassie. To wyjaśniało zarówno ubrania, jak i lukę w informacjach: tajni agenci bardzo poważnie podchodzą do dyskrecji. – Dlatego tak szybko zostałam detektywem. W kampusie działał krąg dealerów i wydział narkotyków chciał odkryć, kto za tym stoi, więc potrzebowali ludzi, którzy mogliby udawać studentów. Podawałam się za studentkę robiącą magisterkę z psychologii. Zanim wstąpiłam do szkoły policyjnej, studiowałam przez kilka lat psychologię w Trinity, dlatego potrafiłam odpowiednio gadać i wyglądałam młodo.

Faktycznie. Na jej twarzy rysowała się niecodzienna czystość, której nigdy wcześniej u nikogo nie widziałem; miała gładką niczym dziecko skórę, a szerokie usta, wysokie, okrągłe policzki, zadarty nos i długie łuki brwi sprawiały, że inni wyglądali przy niej na rozmazanych i niewyraźnych. O ile się na tym znam, nie malowała się, używała tylko pomadki ochronnej do ust w odcieniu czerwonym, która pachniała cynamonem, wskutek czego Cassie wydawała się jeszcze młodsza. Niewielu ludzi uznałoby ją za piękną, ale mój gust zawsze podążał bardziej w stronę indywidualności niż produktów firmowych, i o wiele większą przyjemność sprawiało mi patrzenie na nią niż na cycate blond klony.

– I zostałaś zdemaskowana?

– Nie – powiedziała oburzona. – Odkryłam, kto był głównym dealerem – bogaty dureń z Blackrock, który oczywiście studiował ekonomię – przez kilka miesięcy się z nim zaprzyjaźniałam, śmiałam się z kiepskich żartów, poprawiałam mu prace. Zasugerowałam, że mogłabym rozprowadzać towar wśród dziewczyn, bo mniej by się denerwowały, kupując narkotyki od kobiety, nie? Pomysł mu się spodobał, wszystko szło świetnie, więc napomknęłam, że może prościej by było, gdybym sama spotykała się z dostawcą, zamiast dostawać towar przez niego. Tylko że wtedy młody sam już wciągał trochę za dużo towaru – był maj i miał przed sobą egzaminy. Dostał paranoi, twierdził, że usiłuję przejąć jego interes i mnie dźgnął. – Upiła łyk alkoholu. – Nie mów o tym Quigleyowi. Operacja nadal trwa, więc nie powinnam o tym rozmawiać. Niech się biedny popapraniec cieszy swoimi wyobrażeniami.

Zrobiła na mnie wrażenie nie dlatego, że pchnięto ją nożem (w końcu, jak sobie powtarzałem, nie zrobiła nic nadzwyczaj odważnego ani inteligentnego; po prostu nie udało jej się wystarczająco szybko zrobić uniku), ale dlatego, że imponowała mi praca tajnego agenta i totalna swoboda, z jaką Cassie opowiadała swoją historię. Sam jestem osobą, która ciężko pracowała, by do perfekcji doprowadzić umiejętność sprawiania wrażenia obojętnego od niechcenia, dlatego potrafię rozpoznać coś prawdziwego, kiedy to widzę.