Tak, te świetne. Ona siadła, coś wypisywała. Rachunek. Poważna.
Od strony rynku widział znajome sylwetki ludzi. Ta w czerwonej chuście to pani Maria. U niej mieszka Dziewczyna o Szarych Oczach.
Ten z rękami jak bochny chleba to woźnica. Zostawił swojego konia na rynku. Te dwie kobiety to Klara i Matylda. Nie będzie się na nich wszystkich oglądał. A za szybą ona.
Poważna dziewczynka.
Wejdzie.
Wszedł.
Jej szare oczy rozbłysły na jego widok tęczą.
– Jestem – powiedział. – Czekałaś na mnie, Dziewczyno o Zielonych Oczach. Przyjechałem po ciebie.
Bo nie wiedział, co powiedzieć.
Zgasło to coś, co miała w oczach. Nie rozumiał.
Szare oczy zrobiły się szarymi sadzawkami, z których kapało i kapało.
Wiedział jedno: poznała go. Więc dlaczego?
Ale kapało ciągle, a jej głos, chociaż mokry, przedostawał się przez strumienie łez.
– Nie znam pana – powiedziała i jej głos zmienił się w głos dorosłej kobiety. – Dziękuję, że mnie pan stamtąd wyciągnął. Ten wypadek… ja chciałam… -jej głos zadrżał, a wszyscy na ulicy wstrzymali oddech -…wielu rzeczy dalej chcę. I chciałam mieć zielone oczy, i miałam. I będę czekać. Nawet jeśli… Może pan sobie jechać. Może pan myśli, że jestem prowincjonalną gęsią, nie dbam o to. I mam szare oczy, nie zielone. Jestem wdzięczna za to, co pan dla mnie zrobił, ale nie jestem rzeczą i nie może pan wiedzieć, czy na pana czekałam, czy nie.
Nie można tak sobie po mnie przyjść, żeby mnie wziąć, nie ma pan do mnie żadnych praw, niech pan idzie, niech pan sobie już idzie.
Zupełnie nie rozumiał. Jakże trudno jest zrozumieć kobiety. Przecież powiedział, że przyjechał po nią! Przecież wiedział, że na niego czekała!
Wszystko stracił. Do diabła. A tak się dobrze zaczęło. Te dziewczyny z głowami w chmurach! Niestąpające po ziemi! A życie jest życiem, psiakrew.
Naoglądały się filmów amerykańskich.
Idiotka! Idiotka z szarymi oczami, z brwiami jak skrzydła ptaka, z włosami jak pajęcza nić, z dłonią tak delikatną, że nierzeczywistą. Dziewczyna z krwi i kości, dziewczyna ze staruszkiem, dziewczyna z oprawką w ręku. Dziewczyna, która ma ładniejsze oczy niż Scarlett O'Hara. Dziewczyna, która przecież na niego czeka!
– Ja… – powiedział i zrozumiał, że to nie o niego chodzi, chodzi o nią, chodzi wyłącznie o nią.
– Nie znam pana.
Ludzie z ulicy wbili w nich wzrok.- Pan mnie również nie zna. Oni mnie znają. – Dziewczyna zatoczyła łuk dłonią. – Myślałam, że jestem obca, ale nie, nie tutaj. A pan czuje się upoważniony do traktowania mnie jak… Nie, to niepotrzebne.
Pan Kazimierz powiedział, że może zaparkować z tyłu domu, koło stodoły. Dostał ładny pokój, na przygórku, za niewielkie pieniądze. Ciągle nie rozumiał.
– O, nasza Zosia, to wie pan…
Właśnie nie wiedział. Nie wiedział, co takiego zrobił. Przecież się zdecydował. Czy ona myśli, że mu było łatwo?
Pan Kazimierz sapał ciężko, wiadra z wodą ciążyły mu.
Podskoczył, pomógł.
Pan Kazimierz dreptał za nim do kuchni.
– Nasza Zosia to ho, ho, wie pan.
Potem Pan Kazimierz wyjął butelkę nalewki z głogu. Żona postawiła dwa maleńkie kieliszki na ceracie.
– No, pijże pan, pij. Na zdrowie dobre.
Wychylił kieliszek, poczuł pieczenie w gardle.
Pan Kazimierz wytarł usta.
– No, matka, jeszcze po jednym.
Pani Maria przetarła fartuchem stół i postawiła przed nimi smalec w ciemnym garnku, położyła duży kawał chleba, ostry nóż. A potem nalała do kieliszków nalewki. Popatrzyła na męża i powiedziała:
– Pościel oblekę.
Po trzecim kieliszku Pan Kazimierz klepnął go w plecy.
– Czego tu nie rozumieć, jak wszystko jasne, panie.
Przyszłeś pan jak po swoje. A ona nie twoja, nie moja.
– A czyja? – Poczuł jak ciepło od nalewki nagle zniknęło. Wydawało mu się, że sufit ruszył na niego nagle, zrozumiał, jakim był idiotą, i poczuł do siebie coś na kształt litości. Oczywiście, ona kogoś ma!
Musi przecież kogoś mieć, taka kobieta!
A on, nie wiadomo dlaczego, myślał, że ona jest samotna!
– Ona swoja, panie, tylko swoja. Gadałeś, co wydawało ci się, ona chce – Pan Kazimierz przeszedł na ty niespodziewanie. – Gadałeś jej o niej, nie gadałeś o sobie. Ty lepiej o sobie mów. Odwagę trzeba mieć, zaryzykować trzeba, a nie pewnika szukać…
Leżał na łóżku i było mu duszno. Mimo otwartego okna i powiewu wiatru. Lato się kończyło, czuć było w powietrzu zbliżającą się jesień. Pogubił się zupełnie. Przecież marzyła…
– Zawiezie mnie pan czy nie? Dobrze zapłacę.
– Panie, to kawał drogi.
– Zepsuł mi się samochód.
– Panie, koń jest zmęczony, ziemniaki woziliśmy.
– Jutro odpocznie. Zapłacę, ile pan zechce.
– Ale to ja bym go za uzdę musiał prowadzić, panie, przez miasto. No i chyba trzeba by go doprowadzić jakoś do porządku. – Woźnica klepał konia po boku. – Jutro rano mogę.
Koń był duży, silny, wozakowaty koń. Deresz.
Ale innego w Słominie nie było. A do Pilawki stąd, gdzie wynajął pokój, było sześć kilometrów.
Wyjął pieniądze. Woźnica zamlaskał językiem.
– To bądź pan jutro o jedenastej.
Był punktualnie. Koń był wyszczotkowany, gruby ogon, wczoraj związany w połowie, dziś sięgał do ziemi. Włosie powiewało raz z jednej, raz z drugiej strony.
– To siadaj pan – woźnica przytrzymywał go za uzdę. – Odsie, odsie – mówił pieszczotliwie do konia.
– Wariat przyjechał, wariat przyjechał! – Umorusane buzie śmiały się ze skweru.
A niech tam.
Ruszyli wybrukowaną ulicą w górę Pilawki. Prosto pod zakład optyczny.
Derka, która przykrywała grzbiet konia, ruszała się razem z nim. Koń stąpał dostojnie, a woźnica miał na sobie czyste ubranie. Trzymał uzdę tuż przy pysku, koło małej czerwonej wstążeczki. Powiewała na wietrze. Chłopcy podnieśli się z trawnika i szli za nimi. Do nich dołączyli ciekawscy dorośli. Śmiechy milkły. Siedział wyprostowany, już nie śmieszny.
Marzenia są po to, żeby je spełniać. Cudze, swoje.
Teraz chce spełnić swoje.
Koń zatrzymał się. Cała reszta również.
– No, to idźże po naszą Zosię! – krzyknął woźnica w tył ulicy.
Od grupy odłączył się chłopiec w krótkich portkach.
Zadźwięczał dzwonek u wejścia do zakładu optycznego.
Koń stał na bruku, lekko drobiąc tylnymi nogami.
Mieszkańcy Pilawki patrzyli z napięciem na drzwi.
Stanęła w drzwiach.
– Przepraszam. Ale chciałbym… – zabrakło mu tchu. Nic nie było proste, a ona nie ułatwiała mu zadania.
– Ja myślałem… czekałem na panią. Myślałem o pani przez te wszystkie miesiące. Przepraszam… ale chciałbym panią poznać. Chciałbym, żeby pani chciała mnie poznać – powiedział ze ściśniętym gardłem. – Mam na imię Robert. Mieszkam w Słominie, u pana Kazimierza, w pokoju na przygórku. Myślałem, że lubię miasto, ale teraz… -język mu się plątał, patrzył odważnie na jej policzek ze śladem po sześciu szwach. Pamiętał miękkość jej włosów i dłoni, ale ona dotyku jego ręki nie mogła pamiętać. Miała najpiękniejsze na świecie szare oczy.
– Wiem o pani i tutaj o wszystkich…
Przy nodze Dziewczyny o Szarych Oczach pojawił się mały kędzierzawy piesek. Zamachał ogonem, szara łatka na grzbiecie zachybotała.
– Siad! – Dziewczyna schyliła się do psa i pogłaskała go po głowie. Czarne paciorki patrzyły ciekawie na świat. Piesek tańczył pupą na progu zakładu optycznego. Ogonek zamiatał próg coraz szybciej i szybciej.
– Ja nawet wiem, że to pies od suki pani Matyldy… Proszę, nie odrzucaj mnie…
Dziewczyna podniosła się, chwilę się wahała, a potem zeszła trzy schodki w dół i stanęła przed nim na ulicy. Popatrzyła na twarze mieszkańców Pilawki, którzy wstrzymali oddech. Na ulicy zapadła cisza, tylko koń grzebał tylnym kopytem w kurzu.
Mężczyzna opuścił głowę i patrzył na płyty chodnika.
Czekał.
A potem zobaczył, jak ostrożnie wyciąga swoją dłoń w jego stronę.
– Mam na imię Zofia – powiedziała miękko.
Tłum ludzi wstrzymał oddech. Zrobiło się cicho, jak makiem zasiał. W tej ciszy usłyszał głos pana Kazimierza:
– No!
Wtedy odważył się podnieść głowę i kiedy dotknął jej ręki, poczuł znane ciepło, a jej szare oczy rozbłysły zielenią.