Wkrótce potem następny małolat umarł uduszony własną flegmą z płuc, wykrwawiwszy się nie oczach całej klasy podczas lekcji literatury. Wzdrygnęłam się na to wspomnienie tym bardziej, że nęcił mnie zapach jego krwi. Tak czy owak widziałam, jak Elliott umierał. Tego dnia trochę później ja i Nala niemal dosłownie wpadłyśmy na niego, co zdarzyło się niedaleko miejsca, do którego teraz przyszłyśmy. Myślałam, że znowu widzę ducha – aż do chwili kiedy mnie zaatakował, a Nala, kochane stworzonko, rzuciła się na niego z pazurami. Wtedy Elliott jednym susem przeskoczył wysoki na 20 stóp mur i zniknął w ciemnościach nocy. Obie z Nalą byłyśmy półżywe ze strachu, zwłaszcza kiedy zauważyłam krew na łapach kotki. Krew ducha? Wszystko to nie miało ani krzty sensu.
O tym drugim widzeniu nie wspomniałam nikomu. Ani swojej najlepszej przyjaciółce i współmieszkance Stevie Rae, ani swojej mentorce, starszej kapłance Neferet, ani Erikowi, który był moim wspaniałym chłopakiem. Nikomu. Całkiem świadomie. A potem nastąpiła lawina wypadków związanych z Afrodytą… przejęłam Córy Ciemności… Zaczęłam umawiać się z Erikiem… Absorbowały mnie szkolne zajęcia… I tak minął cały miesiąc a ja nie pisnęłam nikomu ani słowa. Nawet teraz, kiedy o tym pomyślę, opowiadanie komukolwiek o tych zdarzeniach mnie samej wydawało się głupie. Słuchaj Stevie Rae/ Neferet/ Damien/ Bliźniaczki, przed miesiącem widziałam zjawę Elliotta, tego dnia w którym umarł, był naprawdę przerażający, a kiedy chciał się na mnie rzucić, Nala podrapała go do krwi. A jego krew pachniała jakoś nie tak. Mnie możecie wierzyć, bo rozpoznaję zapach krwi na odległość, gdyż bardzo mnie nęci (co jest u mnie następną dziwną rzeczą, bo adepci na ogół nie mają jeszcze rozwiniętego pożądania krwi). No więc tyle wam chciałam powiedzieć.
Myślę, że chcieliby mnie posłać do psychora, co by raczej nie umocniło mojego wizerunku jako nowej liderki Cór Ciemności.
Poza tym im więcej mijało czasu, tym łatwiej mi było nabrać przekonania, ze przynajmniej część historii dotyczącej Elliotta stanowiła wytwór mojej wyobraźni. Może to nie był Elliott (ani jego duch czy co tam jeszcze). Nie znałam przecież wszystkich adeptów. Może był inny chłopak, który tez miał rude rozwichrzone włosy i pyzatą twarz. Co prawda nie widziałam jeszcze drugiego takiego adepta, ale wszystko jest możliwe. Natomiast co do brzydko pachnącej krwi, no cóż, może któryś adept tak pachniał, nie wiem. Przecież nie mogę być znawcą tematu, przebywając tu zaledwie od miesiąca. Poza tym zarówno jeden jaki i drugi „duch” miał jarzące czerwono oczy. Co by to mogło oznaczać?
Cała ta sprawa przyprawiała mnie o ból głowy.
Starając się nie przywiązywać większej wagi do niepokoju, który mnie ogarnął, odwróciłam się z determinacja od muru i miejsca, gdzie wydarzyły się te dziwne rzeczy, gdy kątem oka spostrzegłam zarys jakiej postaci. Zmartwiałam. Osoba ta stała oparta o wielki dąb, pod którym przed miesiącem znalazłam Nalę.
Dobrze, że ten ktoś jeszcze mnie jeszcze mnie nie zauważył. Nawet nie chciałam wiedzieć, kto to był, on czy ona. Dość już spotkało mnie ostatnio stresów. I dość duchów. (Przysięgłam sobie w tym momencie, że na pewno opowiem Neferet o zostawiającym krwawe ślady duchu, który wałęsał się w okolicach szkolnego muru. Ona była starsza ode mnie. Mogła dać sobie radę ze stresem.) Z sercem walącym tak głośno, że zagłuszało mruczenie Nali, zaczęłam się wycofywać ostrożnie składając sobie jednocześnie mocne postanowienie, że nigdy więcej nie przyjdę tu w środku nocy. Chyba brakowało mi piątej klepki, skoro nie zrobiłam tego po pierwszym, czy najpóźniej po drugim razie.
Wtedy niechcący nadepnęłam na suchą gałązkę, która głośno zatrzeszczała, aż Nala miauknęła wyraźnie niezadowolona, zwłaszcza że nieświadomie przycisnęłam ją zbyt mocno do siebie. Głowa tajemniczej postaci gwałtownie się uniosła a cała sylwetka oparta o drzewo odwróciła się w moją stronę. Mogłam zacząć krzyczeć i rzucić się do ucieczki przed czerwonookim duchem, mogłam też z krzykiem wdać się z nim w walkę; obie możliwości zawierały krzyk, już więc otworzyłam usta, by wrzasnąć, kiedy posłyszałam znajomy, uwodzicielski głoś.
– To ty, Zoey?
– Loren?
– Co ty tu robisz?
Nie po ruszył się, nie zrobił kroku w moim kierunku, więc z prostej przekory, jakbym na chwilę przedtem nie umierała ze strachu, wyszczerzyłam się w uśmiechu, nonszalancko wzruszyłam ramionami i podeszłam do niego.
– Cześć – powiedziałam, starając się zrobić wrażenie dorosłej osoby. Potem zaraz przypomniałam sobie, ze zadał mi pytanie, na które powinnam odpowiedzieć, dobrze, ze było ciemno i mój rumieniec nie rzucał się w oczy. – Właśnie wracałam ze stajni i zamiast iść na skróty, zdecydowałyśmy z Nalą iść na długi. – Co ja plotę? Naprawdę powiedziałam „iść na długi”?
Kiedy szłam w jego stronę, wydawał mi się strasznie spięty, ale to moje powiedzenie rozśmieszyło go i na jego twarzy o idealnych rysach pojawiły się oznaki odprężenia.
– Iść na długi, powiadasz. Cześć Nala, raz jeszcze.
Podrapał ją po łebku, na co odpowiedziała niegrzecznym mruknięciem, po czym delikatnie zeskoczyła z moich ramion na ziemię i z godnością się oddaliła.
– Przepraszam, ona nie jest szczególnie towarzyska.
Uśmiechnął się.
– Nie przejmuj się. Mój kot, Wolverine, przypomina opryskliwego staruszka.
– Wolverine? – zdziwiłam się.
Teraz jego uśmiech stał się trochę krzywy i jakby chłopięcy, co sprawiło, ze wyglądał jeszcze bardziej czarująco.
– Tak, Wolverine. Wybrał mnie kiedy byłem na trzecim formatowaniu. A wtedy miałem kompletnego fioła na punkcie X-menów.
– To imię wyjaśnia dlaczego jest opryskliwy.
– Mogło być gorzej. Rok wcześniej oglądałem bez przerwy Spider-mana. Niewiele brakowało, a nazwałbym kota Spidey albo Peter Parker.
– W każdym razie twój kot nosi ciężkie brzemię.
– Wolverine na pewno by się z tobą zgodził.
Znów się roześmiał, a ja starałam się powstrzymać przed histerycznym chichotaniem nie jego widok, jak to czynią małolaty na koncertach swoich idoli. Przecież w gruncie rzeczy ja z nim flirtuję. Zachowaj spokój. Nie mów ani nie zrób niczego głupiego!
– Co ty tutaj robisz? – zapytałam niepomna przestróg własnego umysłu.
– Piszę haiku. – Uniósł rękę a ja dopiero zauważyłam że trzyma w niej elegancki, oprawiony w skórę dziennik, który musiał kosztować masę pieniędzy – Przychodzę tutaj przed świtem, wtedy jestem sam i mogę liczyć na natchnienie.
– Och, przepraszam, nie chciałam przeszkadzać. Już się żegnam i odchodzę. – Pomachałam mu na pożegnanie (jak idiotka) i odwróciłam się, by się wycofać, ale wolną ręką złapał mnie za przegub.
– Wcale nie musisz odchodzić. Czerpie natchnienie z wielu rzeczy, nie tylko z samotnego przebywania w tym miejscu.
Poczułam ciepło jego ręki na swoim przegubie, zastanawiając się jednocześnie, czy on wyczuwa mój przyspieszony puls.
– No cóż, nie chcę przeszkadzać.
– Wcale mi nie przeszkadzasz. – Ścisnął mój przegub, zanim wypuścił go (niestety) z ręki.
– No więc dobrze. Piszesz haiku. – Dotyk jego ręki podniecił mnie, z trudem usiłowałam zachować opanowanie. – To azjatycka poezja z ustaloną strukturą, tak?
Jego uśmiech był sowitą zapłatą za to, że uważałam na lekcji poezji prowadzonej przez panią Wienecke, w zeszłym roku.
– Tak. Moją ulubioną formą są wersy pięcio-, siedmio- i znów pięciosylabowe. – Przerwał, po czym uśmiechnął się na inny jeszcze sposób. Kiedy spojrzał na mnie tymi swoimi pięknymi oczami, poczułam w żołądku dziwną słabość. – A skoro mowa o natchnieniu, ty mogłabyś mi pomóc.