Mimo że najważniejsze kompanie farmaceutyczne — Kelvin-Castner, Lilly, Genentech Neurofarm, Silverstone-Martin — były już blisko uzyskania antidotum. Może byliby bliżej, gdyby plaga lękowa łatwiej się rozprzestrzeniała. Ale rodzaj ludzki miał w tym wypadku trochę szczęścia. Jeśli chorobę złapała choć jedna osoba w obozie lub enklawie, zwykle dostawali jej wszyscy, z powodu higienicznych i żywieniowych przyzwyczajeń Odmienionych. Ale między enklawami i obozami wirus przenosił się bardzo powoli, bo zainfekowani niechętnie przyjmowali gości albo udawali się w odwiedziny.
Theresa właśnie to zmieniała.
— Proszę, chociaż ciepły płaszcz… — żebrał mały Dirk.
Czasem ludzie z obozu po prostu otwierali drzwi i wystawiali na zewnątrz to, o co ich proszono — ubrania, dzbanek wody, dodatkowy stożek Y — ale żebracy nie odchodzili. Jedno, co da się powiedzieć o zakonach religijnych — myślał Jackson, czekając w cieniu na swoją kolej — to to, że są bardzo wytrwali. Może i stuknięci, ale wyjątkowo wytrwali.
A czasem też efektywni.
W drzwiach do amatorskiego domu utworzyła się wąska szczelina, przez którą przepchnął się jakiś mężczyzna, a za nim dziecko. Jackson włączył wszczepione w oczy soczewki do zbliżeń. Dziecko nie było Odmienione. Jackson uważnie przyjrzał się nagim, zaognionym plamom po obu stronach czaszki: okrągłe zmiany chorobowe, w środku strupy, na brzegach się łuszczą. Najpewniej liszaj obrączkowy. Ale pod każdym innym względem dziewczynka sprawiała wrażenie zdrowej, mimo lękowych zahamowań. A nawet i to przebiegało u niej lżej niż u innych. Wirus-renegat, jak farmaceutyki, na każdego działał inaczej. Zdarzyło się nawet kilka przypadków wrodzonej odporności, studiowanych teraz pilnie przez laboratoria zakładów farmaceutycznych CDC.
Mała dziewczynka schowała się za nogi mężczyzny, ale spoglądała spomiędzy nich w stronę Dirka.
Drzewny chłopiec posłał jej uśmiech.
Może tym razem Jackson nie będzie musiał aż tak długo czekać na swoją partię.
Sprzęt stał w pogotowiu, załadowany na wózek magnetyczny. Lekarstwa, robopielęgniarka. A co najważniejsze, kasety holograficzne do odgrywania na plemiennych terminalach, na tych, do których byli przyzwyczajeni, które stanowiły część ich codziennej rutyny. Theresa zaczynała zwykle od hologramów na temat opieki medycznej dla nie Odmienionych dzieci. Nawet najciężej dotknięci zahamowaniem lękowym spróbują czegoś nowego, jeśli w grę wchodzi życie ich dzieci. Im więcej rodziło się nie Odmienionych dzieci, tym bardziej zdesperowani stawali się ich opiekunowie — a ta potrzeba stawała się kluczem, dzięki któremu można było dostawać się w ich życie.
Kiedy Theresa się już tam znalazła, zaczynała stopniowo wprowadzać hologramy na temat przystosowania. Ona, sama nieustannie przestraszona, nauczy ich, jak przezwyciężyć strach, wyobrażając sobie, że się jest kim innym. Później nauczą się technik biologicznego sprzężenia zwrotnego, dzięki którym to drugie „ja” będzie mogło zaistnieć na poziomie neurochemicznym. Tymczasowo wprawdzie — ale realnie.
Dopóki ktoś nie wynajdzie medycznego rozwiązania tego samego problemu.
Rozwiązanie medyczne będzie oczywiście prostsze, łatwiejsze, szybsze. Po prostu weź neurofarmaceutyk. Z odpowiednim neurofarmaceutykiem możesz się stać mniej lękliwy, bardziej lękliwy, bardziej pożądliwy, pełen nadziei, mniej gniewny, bardziej apatyczny… jaki chcesz. Ale Theresa i jej naśladowcy nie przyjmują neurofarmaceutyków. Tak więc pytanie brzmi nie, jak sądził dotąd Jackson: „Jak dalece kierują ludźmi substancje neurochemiczne?”, ale „Jak to możliwe, że kieruje nimi cokolwiek innego poza substancjami neurochemicznymi?” Jak to możliwe — i jak to się dzieje — że mężczyźni i kobiety mogą z własnej woli odrzucać swój strach, pożądliwość, nadzieję, gniew, inercję? Bo widać było wyraźnie, że potrafią tego dokonać. Tak właśnie robi Theresa, na jego oczach. A więc nie: „Czyż człowiek nie jest tylko zestawem chemikaliów?”, a raczej: Jak to możliwe, że jest czymś więcej?”
Jackson nie znał odpowiedzi. Nadal, po tych siedmiu latach, niepokój budziły w nim już same te pytania.
Nachuchał w dłonie — robiło się coraz zimniej. Włączył włókna Y, płynnie wplecione w strukturę jego ubrań. Theresa, Dirk i Lizzie zniknęli już we wnętrzu budynku — i bardzo dobrze, bo w żebracze łachmany nie wpleciono urządzeń Y. Nie mieli też osobistych pól ochronnych, tylko małe zdalne terminale, przez które czekający w oddali lekarze i pielęgniarki mogli utrzymać z nimi łączność — sami bezpiecznie ukryci i wspierani przez starannie zakamuflowane i świetnie wyposażone roboty ochrony. Przez siedem lat istnienia zakonu Theresy potrzebne były ledwie siedem razy. Ludzie z zahamowaniami nie słynęli z waleczności.
Nad ruinami St. Louis słońce chyliło się ku zachodowi. Zatem jeszcze jedno nocne czuwanie. Jackson westchnął, włączył namiot z energii Y i przesunął wózek do środka. Zadzwonił do Vicki.
— Cześć, Jackson. Jak tam wasz atak? Czy Troja już padła?
Jackson uśmiechnął się szeroko.
— Dopiero wciągnęli do środka drewnianego konia. Tylko nie pozwól, żeby Lizzie słyszała, że tak to nazywasz.
— Ludzie w szponach chwilowej manii religijnej nie mają poczucia humoru. Nawet jeśli chwilowa znaczy siedmioletnia. Jak się miewasz, kochanie?
— Samotnie. — Jackson wejrzał uważnie w małą twarz Vicki na ekranie. — A ty jak się miewasz? Wyglądasz… Coś się stało.
— Tak — odparła po prostu Vicki. W jej fiołkowych oczach światło odbijało się jak w kieliszku wina.
— Ktoś w końcu odkrył antidotum — zaryzykował Jackson.
— Nie, to nie to. Choć K-C nieodmiennie zapewnia, że są już bardzo blisko. To coś innego — widzę, że nie oglądałeś żadnych wiadomości. Szkoła Medyczna w Chicago wydała właśnie oświadczenie.
— Oświadczenie? Jakie?
— O jajeczkach i spermie. Zamrożone na siedem lat, nikt o nich nie wiedział, dopóki się nie pojawiły, przywiózł je w zeszłym tygodniu robot z programatorem czasowym.
Uszy Jacksona z wolna wypełniły się głuchym łomotem. W oddali, za strefą cienia, znów otworzyły się drzwi amatorskiego budynku.
— Jajeczka i sperma. Czyje?
— Och, sam możesz odgadnąć, Jacksonie. Wszystkich Superbezsennych. Mirandy Sharifi, Terry’ego Mwakambe, Christiny Demetrios, Jonathana Markowitza… Wszystkich nieżyjących geniuszy, których my, normalni, nie potrafilibyśmy sami wyprodukować.
Jackson milczał. Z drzwi budynku wyśliznęła się w mrok niewielka figurka.
— Szkoła Medyczna w Chicago to miejsce, gdzie przed stu dwudziestoma pięcioma laty stworzono pierwszych Bezsennych. Leishę Camden, Kevina Bakera, Richarda Kellera… W Mirandzie Sharifi musiała mimo wszystko tkwić jakaś nutka sentymentalizmu.
— A więc wszystko zacznie się od nowa.
— Jeśli je zapłodnią, to tak. Ale dyskusja będzie bardzo zażarta. Czy potrzebujemy nowych dei z cudownie odzyskanej machinae? Czy lepiej błąkać się po omacku, ale samodzielnie?
Ta mała figurka to Dirk. W zbliżeniu Jackson widział, że chłopczyk był przerażony, wniebowzięty, dumny z siebie, a jednocześnie walczył z chęcią powrotu do budynku. Dirk gorączkowym wymachiwaniem rąk przyzywał do siebie Jacksona.
— Vicki, muszę kończyć. Są gotowi wpuścić nas do środka. — Już?
— Już. Theresa jest w tym coraz lepsza.
— Święta Theresa. Dobra, Jackson, idź nawracać. Kocham cię. — Ekran pociemniał.
Teraz Dirk machał już obiema rękami. Jackson odłożył przenośny terminal, pomachał do chłopca, i przywołał wózek. Leżał na nim w pogotowiu cały sprzęt, który miał pomóc ludziom odzyskać władzę nad własnym życiem: lekarstwa, instruktażowe hologramy, robopielęgniarka, nasiona, kryształowa biblioteka. Wszystko to pojechało w ślad za zalęknionym Dirkiem, obecnie drzewnym chłopcem, który stał się żebrakiem, bo tylko z pustymi, wyciągniętymi rękami można siebie nawzajem dosięgnąć.