— Annie. Przestań, kochanie.
Lizzie nadal uśmiechała się do Jacksona w swej narkotycznej wesołości, a jej wielki brzuch to kurczył się, to rozciągał, szarpany podskórnymi wstrząsami. Trzymała go za rękę. Jackson obejrzał się i zobaczył postawnego czarnego mężczyznę — co najmniej osiemdziesięcioletniego, na ten zdrowy i krzepki sposób dzisiejszych osiemdziesięciolatków — który stanowczo odciągał Annie od sypialnej niszy. Za cofającą się Annie stał już cały tłumek Amatorów, milczący i wrogi.
Odwrócił się z powrotem do Lizzie.
— Co mam robić? — zapytała Vicki podekscytowanym głosem.
— Nic. Nie zawadzać. Lizzie, przewróć się na lewy bok… o, tak.
Minęła cała godzina, zanim mógł wreszcie wykonać nacięcie.
Kiedy je robił — szybkie i rozległe, bo przecież nie będzie główki, która poszerzyłaby otwór — Lizzie uśmiechała się i nuciła. Ten stary mężczyzna, Billy, jakimś cudem zapobiegł gadaniu Annie. Była tu, ale się nie odzywała.
— Dobrze, Lizzie, a teraz przyj. — Neurofarmaceutyki kłębiące się w jej organizmie wywoływały efekt uboczny. Były tak wyselekcjonowane, żeby nie mogły przeniknąć do łożyska, ale ogromnie ograniczyły potrzebę albo i chęć Lizzie do wykonania czegoś tak wymagającego koncentracji jak parcie. — No, dalej… Wyobraź sobie, że musisz wysrać dynię!
Lizzie zachichotała. Wśród potoku krwi matki ukazał się maleńki tyłeczek dziecka. Jackson czekał, aż jego pępek wyjdzie poza krocze, potem złapał dziecko za bioderka i ciągnął w dół, aż ukazały się łopatki. Ostrożnie przekręcił dziecko, żeby ustawić ramionka we właściwej pozycji. Kiedy wyszły ramionka, znów przekręcił wijące się małe ciałko, żeby urodziło się twarzą w dół, bo w ten sposób istnieje najmniejsze prawdopodobieństwo wystąpienia urazów głowy.
— Przyj jeszcze, Lizzie, mocniej… Mocniej!
Parła. Główka dziecka w końcu zdołała się przecisnąć. Żadnych widocznych urazów głowy, reakcje mięśniowe w porządku, minimalna ekchymoza i edema. Ująwszy w dłonie mokre i miękkie pośladki dziecka, Jackson uczuł nagle, jak coś ściska go za gardło. Szybko zbadał dziecko monitorem, potem położył je na piersi matki, uwalane w krwi i mazi płodowej. W malutkiej sypialence znów pełno było ludzi. Prywatność najwyraźniej nie miała u Amatorów najwyższych notowań. Jackson odebrał teraz łożysko, przeciął pępowinę. I wyciągnął z torby strzykawkę Przemiany.
Zgromadzony tłumek wykonał kolektywne westchnienie:
— Aaaaaaach…!
Jackson w zaskoczeniu uniósł wzrok.
— Masz ją! — rzuciła Vicki zupełnie innym tonem niż ten, który dotąd u niej słyszał.
— Strzykawkę Przemiany? Naturalnie… — A wtedy do niego dotarło. — Wy nie macie. Poza enklawami.
— Nasz przyrost naturalny jest o wiele większy niż wasz — rzuciła sucho. — A zapasy o wiele mniejsze. Kiedy strzykawki przestały się pokazywać kilka lat temu, wy, Woły, zmietliście je wszystkie i trzymacie w ukryciu.
— A więc wasze dzieci…
— Chorują. Przynajmniej niektóre. Mogą umrzeć. Czy nie wiesz, że o pozostałe strzykawki toczą się regularne bitwy?
Wiedział, oczywiście. Ale widzieć to w wiadomościach to nie to samo, co mieć przed sobą ten tłum, wpatrzony chciwie w jego strzykawkę, nie to samo co czuć to napięcie, ich zrozpaczoną zawiść. Zapytał szybko:
— Ile macie nie Odmienionych dzieci w swoim… w swoim plemieniu?
— Jeszcze żadnego. Ale została nam tylko jedna strzykawka, dla Lizzie. Następna ciąża… Ile ty masz strzykawek, Jackson?
— Jeszcze trzy… — Już miał dodać „przy sobie”, ale w porę się połapał. — Możecie je wziąć.
Zaszczepił niemowlę, które, co było do przewidzenia, zaczęło krzyczeć. Gdzieś za ścianką sypialni jakiś męski głos rzucił ochryple:
— Są tu wołowskie gliny!
Vicki uśmiechnęła się do niego. Ten uśmiech go zaskoczył: szczery, znużony, a mimo to jakoś braterski, jakby to, że odbierał dziecko Lizzie, a potem oddał im pozostałe strzykawki, wszystko zmieniło między nim a plemieniem Amatorów. Minęła dobra minuta, zanim się zorientował, że ten uśmiech to tylko mina. Ale ona spytała miękko:
— Pozwolisz, żeby ta suka aresztowała ci pacjentkę, Jackson?
Lizzie leżała, śmiejąc się obłąkańczo nad swoim dzieckiem — albo fabryka neurofarmaceutyków dodała do plasterka za dużo stymulantów przyjemności, albo Lizzie miała jakieś szczególne predyspozycje do macierzyństwa. Niemowlę zawodziło głośno. Ludzie coś wołali i o coś się kłócili w tym malutkim pomieszczeniu, niektórzy gratulowali Lizzie, inni rzucali groźby pod adresem glin (bez sensu — będą uzbrojeni i zabezpieczeni jak chodzące fortece), inni domagali się wyjaśnień, dlaczego nie ma nowych stożków Y. Wszędzie panował zaduch. Jackson popatrzył na uśmiech Vicki. Pomyślał o wściekłości Cazie, o jej szyderstwach.
Korzystając z ogólnego rozgardiaszu, Vicki powiedziała mu cicho:
— Powiedziałeś Cazie, że masz dwa głosy w TenTechu — twój i twojej siostry. Mógłbyś wycofać oskarżenie.
— A niby dlaczego miałbym to zrobić?
A ona tylko wskazała mu gestem to wszystko: dziecko, zimny pokój, obszarpanych Amatorów, kłótnie, gliny, które, jak wiedział, muszą stać gdzieś za tym żywym murem ludzi, biologicznie uodpornionych na choroby i głód, ale przecież nie na zimno, przemoc czy ludzką chciwość. Nagle przyszła mu na myśl Ellie Lester, która sądziła, że tubylcy, obywatele drugiej kategorii, niewolnicy — Amatorzy — są tacy zabawni. Która sądziła, że bezsilność jest bardzo śmieszna. W przeciwieństwie do Cazie, która miała ją tylko za niezwykle nudną.
— Tak — odpowiedział w końcu. — Wycofam oskarżenie.
— Tak — powtórzyła Vicki i przestała się uśmiechać. Spod zmrużonych powiek przyglądała mu się teraz bardzo dokładnie, jak gdyby zastanawiając się, jakby go tu jeszcze wykorzystać.
4
DZISIAJ, POMYŚLAŁA THERESA, TO DZIŚ JEST TEN DZIEŃ.
Już leżąc w łóżku wcześnie rano, poczuła, jak na głowę zstępuje jej dobrze znana ciemna chmura. Ciężka, mdląca, beznadziejna. „Czarny pies, który chwyta i nie chce puścić — nazwał ją ktoś w dawnych czasach. — Ciemny las, od którego śmierć ledwie jest bardziej gorzka”. To był jakiś Dante — teraz sobie przypomniała. „Bestia wżerająca się w mózg” — ale tego już nie umie sobie przypomnieć. Thomas, jej osobisty system, znalazł dla niej te cytaty w jakimś banku danych, a teraz Theresa nie potrafi o nich zapomnieć. Psy, bestie, chmury, las — już od tak dawna żyje z mrokiem, że nie potrzebuje dla niego nazw, a mimo to je ma. Podobnie jak sam strach.
Ale dziś ten mdlący strach jej nie powstrzyma. Ona mu na to nie pozwoli. Dziś jest ten dzień.
„Weź jakiś neurofarmaceutyk — nalega zawsze Jackson — mogę ci przepisać… Tessie, to tylko zakłócenia równowagi w procesach chemicznych. Niczym się nie różni od cukrzycy albo anemii. Trzeba przywrócić równowagę. Trzeba to naprawić”. A Theresa nigdy nie umiała znaleźć właściwych słów, żeby mu wyjaśnić — żeby wreszcie zrozumiał.
Bo nie słowa są ważne, lecz czyny. Zrozumiała to dopiero całkiem niedawno. Jak mogła dotąd tak sobie pobłażać, tak pieścić się z własną słabą duszą? Minął już rok, jak nie wychodzi z mieszkania… A nigdy dotąd nie opuściła jeszcze enklawy Wschodniego Manhattanu. Nigdy, przez całe swoje życie. Nic dziwnego, że ma jak to nazywa Jackson, „kliniczną depresję”.
Dziś.
Jackson wyjechał z Cazie bardzo wcześnie rano, żeby sprawdzić gdzieś jakąś fabrykę. Theresa słyszała, jak wychodził. Zawsze czuła się bardzo niespokojna, ilekroć gdzieś znikał, ale z całej siły starała się tego po sobie nie pokazać. To nie byłoby w porządku. Jackson i tak zbyt rzadko wychodzi z domu — ze względu na nią. Krąży nad nią opiekuńczo, martwi się o nią. „Mogę ci przepisać…” Martwi się o nią, ale nic nie rozumie. Nie pojmuje, czym naprawdę jest to, co nazywał brakiem równowagi w procesach neurochemicznych. Tylko Theresa wiedziała, co to jest.