Ubrania. Powinna im przywieźć przyzwoite ubrania. Amatorzy w holowizji nosili te okropne tkane w domu tuniki albo kombinezony w naprawdę strasznych kolorach… Ale wszystkie jej ubrania są z bawełny albo jedwabiu. Amatorzy są wszyscy Odmienieni, to oczywiste. Potrzebują niekonsumowalnych ubrań.
Poszła do pokoju Jacksona i splądrowała jego szafę. Koszule, spodnie, tuniki, płaszcze, buty. Zawsze przecież może sobie zamówić inne. Następnym razem weźmie trochę niekonsumowalnych rzeczy dla kobiet.
Co by tu jeszcze? A, pieniądze, oczywiście! Ale jak to wygląda u Amatorów? Nie korzystają z pieniędzy — a przynajmniej tak było przed Przemianą. Mieli chipy żywieniowe i karty identyfikacyjne, a politycy dawali im wszystko za darmo w zamian za ich głosy. Teraz nikt już nie głosował, tylko w wyborach wewnątrzenklawowych. No tak, oczywiście… To dlatego Amatorzy znaleźli się w takim położeniu! Nie mieli pieniędzy, żeby za nie kupić to, czego im potrzeba. A zatem większość z nich wędrowała na południe, gdzie nie potrzeba ogrzewania i ciepłych ubrań, gdzie żywią się w otwartym polu, wdają w głupie wojny i do reszty zapominają o kulturze i cywilizacji. Ale przecież nie wszyscy. Ci, do których wybiera się Theresa, z pewnością mogliby skorzystać z pieniędzy. Ale jak przelać pieniądze komuś, kto nie ma konta?
Weźmie przenośny terminal. Może mają jakieś zbiorowe konto dla swojej organizacji albo coś w tym rodzaju. Albo może uda jej się wymyślić, w jaki sposób upoważnić któregoś z nich, aby uzyskał dostęp do części jej pieniędzy. To nie powinno być zbyt trudne. Ludzie pewnie przez cały czas zakładają sobie konta przez sieć. Może przecież zostawić im przenośny terminal.
Może to zrobić. Naprawdę może. Po raz pierwszy w życiu, po tylu falstartach, ona — Theresa Katherine Aranow — może przydać się komu innemu poza sobą.
Czarna chmura w głowie wcale się nie rozwiała. Ale troszeczkę pojaśniała, a Theresa się uśmiechnęła.
Po drodze minęła swój główny terminal. Był włączony, a na ekranie widniała strona z jej książki o jednej z pierwszych Bezsennych, Leishy Camden. Jeszcze jeden falstart. Theresa zdawała sobie sprawę, że żadna z niej pisarka, że książka jest raczej kiepska. Ale tak chciała napisać o wyobcowanej Leishy Camden, która ciężko walczyła o to, żeby Bezsenni i Śpiący nie podzielili się na dwa wrogie obozy. Leisha starała się powstrzymać Bezsennych przed wycofaniem się w swoje zbrojne ustronie — Azyl. Próbowała powstrzymać prowadzony przez Śpiących bojkot wszystkich korporacji, w których mieli udziały Bezsenni. Próbowała uchronić Mirandę Sharifi przed tą samą izolacją, która jej babkę doprowadziła do zdrady stanu.
I we wszystkim poniosła klęskę. A kiedy Bezsenni wygenerowali Superbezsennych, zrobiło się jeszcze gorzej. Ale Leisha przynajmniej próbowała coś zdziałać. Co nią kierowało, zastanawiała się Theresa, zanim w końcu poniosła śmierć z rąk amatorskich banitów na bezludnych mokradłach Georgii? Coś przecież musiało nią kierować. Jakieś światło, które widziała pewnie wyraźniej, niż mogła je widzieć Theresa.
Stanąwszy przy windzie z rękoma pełnymi drogich i znakomicie skrojonych ubrań Jacksona, Theresa zawahała się. Tak trudno było wyjść. Tyle nowych rzeczy… A co będzie, jeśli dostanie ataku? Może jeśli najpierw obejrzy sobie koncert Dana Arlena, ten o podejmowaniu ryzyka…
Dan Arlen, Śniący na jawie. Był taki czas, kilka miesięcy temu, kiedy oglądała koncerty Arlena dwa albo trzy razy dziennie. Pozwalała, by ją hipnotyzował tymi swoimi holograficznymi kształtami i podprogowymi przekazami, które wywoływały ten zupełnie inny rodzaj snu. Głęboki, najbardziej osobisty, ułożony w kształt przez sztukę zbiorowej hipnozy Arlena i uniwersalne symbole, które, jak się zdawało, znajdował z niezwykłą łatwością. Sen, który stawał się taki, jakiego słuchacz potrzebował, żeby ocknąć się później oczyszczony i wzmocniony. Jak po każdym krótko działającym narkotyku. Nie. Nie dziś. Dziś nie będzie oglądać koncertu Dana Arlena, nie skorzysta z niego tak, jak skorzystałaby z neurofarmaceutyku. Potrafi tego dokonać sama. Dziś jest ten dzień.
— Dzień dobry, pani Aranow — odezwała się winda. A Theresa dała jej się połknąć.
— A ty czemu to robisz?
— Chciałam… Widziałam was w wiadomościach… wasze próby… — Theresa wzięła głęboki wdech. Mężczyzna nie był wysoki, ale za to krzepki, brodaty, spalony słońcem i nachmurzony. Stał zbyt blisko. Było ich troje — dwóch mężczyzn i kobieta — podbiegli do helikoptera, kiedy tylko wylądował w należytej odległości od budynku. W każdym razie Theresa miała nadzieję, że to jest właśnie należyta odległość. Serce zaczęło walić jak oszalałe, a oddech uwiązł jej w gardle i nie mógł się wydostać. Och, nie, tylko nie to… nie teraz… Oddychała głęboko. Powietrze na zewnątrz było zimniejsze, niż się spodziewała, i bardziej szare. Wszystko tu na zewnątrz — powietrze, drzewa, ziemia i twarze — wydawało się bardziej zimne, szare i twarde.
Theresa zwróciła się teraz do kobiety. Może z kobietą pójdzie jej łatwiej.
— Wiem, że próbujecie znaleźć… stworzyć… w wiadomościach powiedzieli, że to „eksperyment duchowy”. — Tak naprawdę powiedzieli, że to „pseudospirytualne wysiłki w celu stworzenia nic nie znaczącej iluzji”.
Twarz drugiego mężczyzny złagodniała. Był młodszy, może w wieku Theresy, szczuplejszy i bez brody.
— Interesuje cię, jak żyjemy?
— Nie daj się na to wziąć, Josh! — rzuciła ostro kobieta. — To przecież Wołówka!
— Zobaczmy, co to za jedna — wtrącił się ten pierwszy. Wyciągnął z kieszeni przenośny terminal.
Czy Amatorzy mają coś takiego? — przemknęło Theresie przez myśl.
— Włączyć. Sprawdź mi tożsamość. Helikopter numer 475-9886. — Następnie podał kody autoryzacyjne. Skąd on je w ogóle zna?
— Pojazd zarejestrowany na nazwisko Jacksona Aranowa z enklawy Wschodniego Manhattanu — odpowiedział terminal. Potem podał także obywatelski numer identyfikacyjny i adres. Theresa nie wiedziała, że takie rzeczy podaje się do wiadomości publicznej.
— Jestem Theresa Aranow… siostra Jacksona… — Starała się oddychać normalnie.
— I przywiozłaś nam zapasy — dorzuciła kobieta. — Tak z dobroci serca?
— Tak — szepnęła Theresa. — To znaczy: nie, wcale nie uważam, że… jestem taka dobra…
— Nic ci nie jest? — zainteresował się ten młodszy, Josh. Theresa skurczyła się na siedzeniu fotela, a on dotknął jej ramienia. Wzdrygnęła się.
— Ja… Tak, wszystko w porządku.
— Josh, wyładuj to, co tu przywiozła — rozkazał ten starszy. — Przecież w końcu możemy to sobie wziąć, no nie?
Theresa siłą woli wyrównała oddech. W końcu, skoro dotarła aż tutaj…
— Czy mogłabym… bardzo proszę… zobaczyć, co tutaj robicie? Nie za to, co przywiozłam, ale dlatego… że mnie to interesuje?
— Nie potrzeba nam tu żadnych szpiegów — rzuciła kobieta, a w tej samej chwili Josh zapytał:
— Naprawdę to cię interesuje? Wiązanie?
— Ani słowa o tym! — warknęła kobieta.
Oboje przez chwilę wpatrywali się w siebie gniewnie. Theresa nie mogła sobie przypomnieć, żeby w wiadomościach mówili coś o jakimś „wiązaniu”. Zadrżała, owiana nagłym porywem wiatru. Ależ tu zimno.
Wtedy ten starszy podjął nieoczekiwanie decyzję.
— Niech się dowie. Już czas, żeby ludzie zaczęli się dowiadywać. Robimy, co należy i to działa, a my dobrze o tym wiemy. Powinniśmy zacząć szerzyć słowo.
— Mike… — zaczęła ze złością kobieta.
— Nie, już czas. A jeśli ta Wołówka naprawdę się tym interesuje… — Mierzył ją taksującym spojrzeniem.