— Ja tam mówię: nie — oznajmiła kobieta.
— Ja tam mówię: tak — sprzeciwił się Josh. — Ej, Patty, bierz no się do tych stożków.
Patty się wzięła, choć z demonstracyjną niechęcią. Theresa wyciągnęła z kabiny część ubrań Jacksona i ruszyła za Joshem do budynku, trzymając się jak najdalej od Patty i Mike’a.
Budynek był wielkim, płaskim prostopadłościanem bez okien. Może znajdował się tu kiedyś jakiś magazyn. Nie wzięli jej do środka. Zamiast tego jedno po drugim niknęli w nim na chwilę, by pozostawić wewnątrz przyniesione rzeczy. Potem poprowadzili ją na tyły budynku. Poszło za nimi jeszcze kilka osób, aż w końcu zgromadził się niewielki tłumek.
Za budynkiem stał rozłożony przezroczysty plastikowy namiot, rozpostarty nad przeoraną ziemią. Namiot, podtrzymywany na środku przez wrzecionowate tyczki, wysokie na metr dwadzieścia, opadał gwałtownie ku ziemi, gdzie przytrzymywały go prowizoryczne paliki. W środku znajdował się stożek Y, poletko żywieniowe i szóstka nagich ludzi w dwóch grupach po troje.
— Widzisz? — odezwał się Josh, nie bez cienia życzliwości w głosie. — Związane grupy. Karmią się w harmonii. A jeszcze pół roku temu byli wrogami…
— Jakimi znów wrogami?! — zaprotestowała ostro Patty.
— No, nie przyjaciółmi — odparował Josh. — Mieliśmy tu dużo bijatyk. Jak w większości plemion. Przez nie plemię prawie się rozpadło, każdy by został sam… wyizolowany.
— A to by oznaczało, że wypieramy się swojego człowieczeństwa — dodał Mike. — Ludzie mają być ze sobą. Wyizolowani nie jesteśmy całością.
— Aha — odezwała się Theresa. Czyżby miał rację ten obdarty, tryskający zdrowiem Amator? Czy tylko dlatego jej życie ziało taką pustką — że się wyizolowała? Zalała ją fala gwałtownego rozczarowania. To jakieś za proste, za łatwe… A wszyscy ci ekstatyczni pustelnicy-mistycy, o których czytywała w swojej bibliotece — ci, co mieli wizje i cierpieli w imię prawdy — potrzeba im było czegoś więcej niż tylko towarzystwa! Gorączkowo szukała czegoś, co mogłaby powiedzieć, żeby nie urazić swoich gospodarzy.
— A jak to się stało, że zaprzestaliście bójek i… tak się zjednoczyliście?
— Przez wiązanie! — wykrzyknął triumfalnie Josh. — Podarowała je nam Matka Miranda, a my je przyjęliśmy i tylko popatrz!
— Matka Miranda? — powtórzyła Theresa. — Czy wy też należycie do tych, którzy nalegają, żeby Miranda Sharifi wynalazła lekarstwo na nieśmiertelność?
— Nie — odpowiedział jej tym razem Mike. — My na nic nie nalegamy. Po prostu przyjęliśmy jej dar, kiedy go znaleźliśmy.
Dar!
— Jaki dar?
— Najpierw myśleliśmy, że to następne strzykawki Przemiany — opowiadał z zapałem Josh. — Ale te nowe strzykawki były czerwone, nie czarne, i było też holo do obejrzenia na naszym terminalu. Miranda Sharifi powiedziała nam, że ten dar zacznie się od nas, a potem pójdzie do wszystkich. Dar wiązania. Żeby zadośćuczynić za izolację wywołaną przez Przemianę!
— Holo z Mirandą Sharifi — powtórzyła za nim Theresa. Jackson mówił jej, że Miranda i inni Superbezsenni zbudowali sobie z pomocą nanotechniki bazę księżycową, Selene, kiedy Jennifer Sharifi wypuszczono z więzienia i wyrzuciła ich z Azylu. To już ponad rok temu. W jaki sposób Miranda mogłaby wysłać im te strzykawki z Księżyca?
— To nowa Przemiana! — dodał Mike. — Związanie. Tak żebyśmy już nigdy nie mogli być sami. W ten sposób musimy rozwijać swoją duchowość i żyć wspólnie. W trójkach, jak Ojciec i Syn, i Duch Święty.
Theresa jeszcze raz popatrzyła na namiot z poletkiem żywieniowym. Troje ludzi z jednego końca: dwie kobiety i mężczyzna. Troje z drugiego: mężczyzna, kobieta i młody chłopiec. Tłum dookoła niej także stał trójkami, a niektóre z tych grupek trzymały się za ręce. Patty i Mike, i Josh niepostrzeżenie przesunęli się tak, że utworzyli teraz taką samą grupkę tuż przed nią.
— Strzykawka — powtórzyła Theresa. — Był w niej nowy lek, przyjęliście go i…
Teraz odezwała się Patty, patrząc jej prosto w twarz z brutalnym uśmiechem.
— I lekarstwo zrobiło z nas jedność. Nie możemy nawet odejść zbyt daleko od siebie. Jesteśmy sobie nawzajem życiem!
— Jesteśmy życiem i drogą — zaintonował nagle tłum. — Jesteśmy życiem i krwią. Jesteśmy życiem i narodem wybranym.
— Rozumiesz teraz? — dopytywał się z zapałem Josh. — Teraz jesteśmy prawdziwą społecznością. Strzykawka Przemiany rozdzieliła ludzi, każdy mógł sam sobie radzić, mogliśmy jeść, być zdrowi i żyć, nikt nikogo nie potrzebował. Ale strzykawka wiążąca nas jednoczy. Jeżeli Mike albo Patty, albo ja za daleko się oddalimy, umrzemy.
— Umrzecie? — zająknęła się Theresa. — Naprawdę umrzecie?
— Naprawdę umrzemy — obwieściła triumfalnie Patty. — Jedna związana grupa już umarła. Z innego plemienia. Sama widziałam. Te głupki nie wierzyły Matce Mirandzie, Duch Święty odeszła i jeszcze tej samej nocy dwaj inni umarli.
— A… a jeśli macie dziecko? Czy dziecko…
— Mamy jeszcze dużo takich strzykawek — odpowiedział jej Josh.
— Dziecko to żaden problem. Po prostu zostaje przy matce, aż będzie na tyle duże, żeby związać się z własną grupą.
Theresie zrobiło się niedobrze. Tak bardzo potrzebowali powodu, żeby się nawzajem potrzebować, żeby tworzyć społeczność… ale żeby coś takiego? To musi się jakoś wiązać z feromonami. Jackson kiedyś jej to wyjaśniał. To takie wydzielane substancje chemiczne, które inni ludzie wdychają, chociaż nie zdają sobie z tego sprawy. A te substancje wpływają potem na ich zachowanie… Może bez odpowiedniego zapachu w organizmie takiego związanego zaczynała się wydzielać trucizna? Ale czy czyściciel komórek nie usunąłby jej natychmiast? Przecież właśnie po to chyba jest? Oczywiście, jeżeli oba stworzyła Miranda Sharifi… Czy Miranda zrobiłaby coś takiego? Po co?
Coś w myślach Theresy odpowiedziało cichutko: Bo przetworzyli już ludzkie ciała na swoje podobieństwo. Teraz Superbezsenni chcą ludzkich mózgów. Nie, to musiała być ta część jej mózgu, która zawsze boi się nowości, nowych doświadczeń, ta część, która nigdy nie miała ochoty wyjść z mieszkania. Ksenofobia. Zahamowania. Agorafobia. Lęk przed nieznanym. To Jackson nauczył ją tych słów. To ona się myli, jest ślepa, nie potrafi rozpoznać ścieżki ku światłu, kiedy widzi ją tuż przed sobą.
Nie. Tu nie chodzi o nią. Ci ludzie postępują źle.
Jej oddech zaczął się rwać, serce ruszyło galopem. Czuła, że zbliża się atak — mdłości, zawroty głowy, paniczny strach, że nie zdoła już odetchnąć — więc machnęła ręką, jakby chciała odsunąć go na bok.
Patty zrozumiała jej gest zupełnie opacznie.
— Nie wierzysz mi, co? No to chodź, sama zobacz to holo!
— Nie… proszę… ja nie…
Patty złapała ją mocno za ramię i powlokła z powrotem dookoła budynku, a potem do środka. Stłoczyło się tam już mnóstwo Amatorów, stali za blisko i chuchali jej prosto w twarz, było ciemno, a Theresa czuła, jak mdli ją coraz bardziej i…
— Czas na Matkę Mirandę!
Holoscena ożyła. Najpierw nic nie znacząca, ale ładna zamieć kolorów, a potem pojawiła się Miranda Sharifi, tylko od ramion w górę, na tle jakiejś anonimowej, czarnej budki nagraniowej. Miała na sobie kostium bez rękawów, a niesforne czarne włosy przewiązała z tyłu czerwoną wstążką.
— Mówi do was Miranda Sharifi z bazy księżycowej Selene. Chcecie pewnie wiedzieć, czym jest ta nowa strzykawka. To nowy, cudowny dar, lepszy nawet od strzykawek Przemiany. Tamte strzykawki dały wam biologiczną wolność, ale doprowadziły także do wielkiej izolacji, bo nie potrzebujecie już siebie nawzajem, żeby się wyżywić i przetrwać. A człowiek nie powinien być sam. Tak więc ta strzykawka, ten nowy cudowny dar…