Pusta — i nie sposób określić, jak dawno ktoś z niej skorzystał. Ten czarny stop nie rdzewieje, nie rysuje się ani nie rozkłada. Jackson już nie pamięta, kiedy ostatni raz widział strzykawkę leżącą na chodniku. Pewnie trzy albo i cztery lata temu. Poobracał ją w palcach jak batutę, spojrzał przez nią jak przez teleskop, potem wycelował nią w najbliższy budynek.
— Pifpaf!
— Witamy — odpowiedział mu budynek. Wyciągnięta ręka Jacksona weszła w zasięg jego czujników. Sam Jackson, wsunąwszy strzykawkę w kieszeń, wszedł teraz w pełen urządzeń zabezpieczających portyk.
— Doktor Jackson Aranow do pani Ellie Lester.
— Minutka, pszepana. Już dobrze, wszystko gra, pszepana. Służę z radością.
— Dziękuję — odparł nieco sztywno Jackson. Nie lubił, kiedy budynki mówiły w udawanym slangu.
Przedpokój był groteskowo ekskluzywny. Programowana podłoga z żółtej kostki brukowej, która co trzydzieści sekund zmieniała ułożenie, tworząc coraz to inne ścieżki, nieodmiennie prowadzące wprost do którejś z pustych ścian. Neonowozielona Wenus z zegarkiem cyfrowym na brzuchu stała na pięknym stoliku w stylu sheraton, tuż obok windy. Winda odezwała się teraz wysokim, śpiewnym głosem:
— Sługa uniżony, sahib. Jestem szczęśliwy, że zechciał pan odwiedzić memsahib Lester. Zechce pan spojrzeć łaskawie w tę stronę, aby pański pokorny sługa mógł zdjąć odbitkę siatkówkową… Dziękuję, sahib. Życzę wszystkiego, co w życiu najlepsze.
Jackson doszedł do wniosku, że nie polubi Ellie Lester.
Przed samymi drzwiami do jej mieszkania przed Jacksonem zmaterializował się holograficzny czarnuch w wypłowiałej perkalowej koszuli i boso.
— Sho cieszyć się, że pan przyjść, panie. Tak jest. Panna Ellie czekać na pana w środku, panie. — Holograficzny człowiek szastnął nogą, uśmiechnął się i położył półprzejrzystą rękę na otwierających się drzwiach.
Pokój stanowił dalszy ciąg holu: starannie dobrana mieszanka drogich staroci i odrażającego kiczu. Na przepięknej osiemnastowiecznej serwantce szczurzyca z papiermache pożerała własne młode. Telewizor-antyk, wypolerowany na najwyższy połysk, a na nim pokryta grubą warstwą kurzu figurka z włókna diamentowego. Krzesła-fałszywki, rozłożone pod najdziwniejszymi kątami i pełne cudacznych sterczyn, na których w żaden sposób nie dałoby się usiedzieć. „W dobie nanotechniki, nawet tak prymitywnej — pisał w swej najnowszej edycji magazyn „Design” — materialna obecność przedmiotów staje się tak wulgarna, że właściwie nieistotna, a liczy się tylko dowcipne ich ze sobą zestawianie”. W atrium pływały dwie przemyślnie martwe rybki, tuż obok holograficznej miniaturki tonącego statku Pequod.
W bocznych drzwiach pojawiła się Ellie Lester. Miała podwyższony genetycznie wzrost, co dało Jacksonowi pewną wskazówkę odnośnie do jej przypuszczalnego wieku. Żeńskie potomstwo podciągane co najmniej do metra osiemdziesięciu wzrostu modne było przez chwilę pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy obecność materialna jeszcze nie była tak nieistotna. Teraz, kiedy magazyn „Design” zadecydował, że jest inaczej, Ellie kompensowała sobie nadmiar wzrostu dowcipem. Nad odkrytymi piersiami zawiesiła naszyjnik, w którym mieszały się na przemian świecące laserowe paciorki z nanopowlekanymi zwierzęcymi odchodami; drapowana w fałdy spódnica była biało-czerwono-niebieska. Jackson przypomniał sobie, że dziś są wybory.
— Doktorze, gdzież się pan podziewał? Wezwałam pana dobre dziesięć minut temu!
— Cztery minuty musiałem czekać na robotaksówkę — odparł łagodnie Jackson. — A pani mi nie powiedziała, że dziadek już nie żyje.
— Pradziadek — wycedziła. — Tędy.
Szła pięć kroków przed nim, dzięki czemu Jackson mógł dobrze obejrzeć jej długachne nogi, idealny tyłek i asymetrycznie przycięte rude włosy. Mignęło mu przez myśl, by wycelować w nią strzykawkę i szepnąć „Pif paf!”. Ale pozostawił strzykawkę w kieszeni. Pokazy parodii nie były w rzeczy samej tak intrygujące i dowcipne, jak mniemał „Design”.
„Tchórz!” — szydziła w jego głowie Cazie.
Mijali jeden po drugim groteskowe pokoje. Mieszkanie było jeszcze większe niż apartament Jacksona na Piątej Alei. Ściany poobwieszano oprawioną w piękne ramy, starannie zaprogramowaną burleską: roześmiana jak hiena Mona Liza, „Niedzielne popołudnie na Grande Jatte” w gorączkowym ruchu ciągle niknących kropek.
Pokój zmarłego był zupełnie inny: wymalowany na biało i pozbawiony ozdób z wyjątkiem małej wystawy starych, przedcyfrowych fotografii zgrupowanych razem na jednej ze ścian. Robopielęgniarka stała przy łóżku cicho i bezczynnie. Rozluźnione śmiercią usta i policzki starca zapadły się. Nie był genomodyfikowany, ale kiedyś musiał być przystojny. Skórę znaczyły głębokie zmarszczki, niemniej zachowała zdrowy wygląd jak u wszystkich, którzy przyjęli zastrzyk Przemiany — nie było na niej plam, narośli, szorstkich łatek, niczego, co mogłoby przyczynić się do powstania zwyrodniałych komórek lub toksyn w organizmie. Ani jedne, ani drugie już nie istniały.
Podobnie choroby. Czyściciel komórek — pierwsza połowa strzykawkowej magii — już tego dopilnował. Nanomaszyneria, wykonana z samoreprodukującego się, genetycznie modyfikowanego białka, zajmuje niespełna jeden procent każdej komórki. Podobnie jak białe ciałka krwi, maleńkie biokomputery mają możliwość wyjścia z krwiobiegu i swobodnego przemieszczania się we wszystkich tkankach ciała. W przeciwieństwie jednak do białych ciałek krwi, czyściciel komórek posiada zdolność porównywania oryginalnego kodu DNA organizmu z jego odbiegającymi od normy wersjami, a następnie niszczenia ich na równi z substancjami obcymi jak wirusy czy toksyny. Niszczy komórki rakowe i zdegenerowane komórki kostne. Co więcej, czyściciel komórek został z góry zaprogramowany tak, by oszczędzić te substancje, które powinny znajdować się w każdym organizmie, takie jak potrzebne mu minerały czy symbiotyczne bakterie. Od czasu Przemiany lekarze nie potrzebują już antybiotyków czy leków przeciwwirusowych. Nie muszą borykać się z komplikacjami pozapalnymi u swoich pacjentów. Nie muszą stawiać diagnoz. Jackson nie był żadnym specjalistą, skończył medycynę na Harvardzie w tym samym roku, w którym Miranda Sharifi zaopatrzyła świat w swoje strzykawki. Miał robotę czysto mechaniczną.
Jego „praktyka” obejmowała przypadki szoku nerwowego, wykonywanie zastrzyku Przemiany u nowo narodzonych i wypisywanie aktów zgonu. Jako lekarz był tak samo przestarzały jak ta neonowo-zielona Wenus. Parodystyczny pokaz.
Ale nie w tej chwili.
Jackson wypakował sprzęt z lekarskiej walizki i otworzył oficjalne połączenie medyczne. Ellie Lester usadowiła się na jedynym w tym pokoju krześle.
— Nazwisko zmarłego?
— Harold Winthrop Wayland.
Jackson otoczył czaszkę zmarłego czujnikami badającymi mózg. Brak aktywności elektrycznej, brak aktywnego krwiobiegu w mózgu.
— Numer identyfikacyjny obywatela i data urodzenia?
— AKM-92-4681-374. Trzeci sierpnia dwa tysiące dwudziestego szóstego. Miał dziewięćdziesiąt cztery lata. — Odniósł wrażenie, że prawie splunęła tą liczbą.
Jackson umieścił na szyi zmarłego aparat do analizy skóry. Aparat natychmiast się rozwinął i rozciągnął się na twarzy nieboszczyka gęstą siecią delikatnych syntetycznych neuronów, których końce wniknęły zaraz pod kołnierzyk jedwabnej piżamy, by po chwili ukazać się na stopach. Taki pełznący, sondujący kokon. Ellie Lester odwróciła wzrok. Monitor nie wykazał żadnego draśnięcia ani naruszenia skóry — nawet najlżejszego śladu po nakłuciu. Wszystkie kanaliki żywieniowe były w pełni funkcjonalne.
— Kiedy znalazła pani ciało pana Waylanda?