— No, kochanie, ściągaj portki. Nie wyglądają zbyt smacznie. Jackson już prawie zdecydował, że wychodzi. Ale zobaczył Cazie, która znów pociągnęła z inhalatora trochę tego, co właśnie rozwalało jej mózg. Mała idiotka. Czy ona w ogóle wie, co jest w tym inhalatorze? Czy nie wie, że niektóre uliczne dragi mogą trwale uszkodzić mózg, że na stałe zmieniają połączenia nerwowe, zanim czyściciel komórek zdąży się z nimi rozprawić?
— Daj mi ten inhalator, Cazie.
Ku jego zaskoczeniu zrobiła to — posłusznie wyciągnęła ku niemu dłoń z inhalatorem. Ale kiedy po niego sięgnął, wepchnęła go w błoto.
Jackson dostał furii. A niech sobie wypacza mózg. A niech się pieprzy z każdą po kolei z tych zaraz, bez względu na płeć. Jest chora, jest psychicznie znacznie bardziej chora niż Theresa, a ma od niej o wiele mniej rozumu. Niech idzie do wszystkich diabłów. Już dźwignął się z błota, żeby wyjść, gdy nagle zobaczył noże.
Było ich dwanaście, tkwiły porządnie w stojaku, ostrzami do dołu. Każdy miał inny trzonek, rzeźbiony w prymitywne postaci zwierząt, dopasowane do jaskiniowych malowideł na ścianach. Noże do rzucania, ale źle wyważone. Specjalnie.
— Ja mam farbę — odezwała się ruda. Pociągnęła ze swojego inhalatora. — Kto pierwszy?
— Najpierw neofici — rzuciła Cazie. — Pierwsza ja, potem Jackson.
— Proszę — zanucił jękliwie Terry — pozwoli pan, że pomogę, jak powiedział kromaniończyk do neandertala. Mmmmm, milutko. — Zanurzył rękę w garnku i pomazał brodawki Cazie farbą w kolorze zeschłej krwi. Potem szczodrze umazał także wzgórek postrzępionego błota między jej udami. Cazie uśmiechnęła się.
Ruda wręczyła jej pas z małym ciemnym guzikiem z przodu. Szamocąc się niezręcznie i co chwila wybuchając śmiechem, Cazie zapięła go sobie w talii i przycisnęła guzik. Jackson zobaczył, jak dookoła niej rozpościera się delikatny połysk osobistego pola Y.
Cazie zaczęła brnąć przez błoto na drugą stronę pokoju. Stanęła płasko pod stalaktytem przy ścianie, a potem, po jeszcze jednym wdechu z inhalatora, przycisnęła ręce do boków.
— Przywilej gospodarza, panie i panowie — oznajmił Terry i sięgnął do stojaka z nożami.
Przez głowę Jacksona błyskawicznie przelatywały myśli: jeśli pole jest standardowe — a na to wyglądało — nóż nie jest w stanie go przebić. Terry może celować w wymalowane części ciała Cazie, ale tak naprawdę nic jej nie grozi. To tylko gra, udawana podnieta, symulowane niebezpieczeństwo.
— Rozkosz czy ból? — dumał teatralnie Terry. Jego dłoń zawisała to nad jednym, to nad innym nożem. — Ból czy rozkosz? Dla tak pięknego ciała… pełnego i dojrzałego… rozkosz czy ból? — Wybrał jeden z noży.
Kiedy Terry wyszarpnął go ze stojaka, Jackson zobaczył, że i ostrze noża połyskiwało ujęte w cieniutką pochwę pola Y Poczuł nagły chłód u podstawy kręgosłupa.
Ruda osunęła się brzuchem w błoto, przez chwilę wierciła się we wgłębieniu, jakie powstało pod jej ciałem, potem przewróciła się na plecy, cała okryta pasmami błota. Uniosła się na łokciach, żeby lepiej widzieć Cazie. Stożkowate piersi unosiły się rytmicznie wraz z oddechem.
Terry rzucił, a Cazie wrzasnęła.
Jackson rzucił się niezdarnie przez błoto. Ale nic jej nie było — nóż tkwił w ścianie jadalni, a Cazie zanosiła się od śmiechu.
— Nabrałam cię, skarbie!
Zanim zdążył zareagować, Terry cisnął kolejnym nożem. Jackson widział, jak przecina powietrze — a rzeczywiście był źle wyważony, żeby trudniej było trafić — a potem uderza w lewą pierś Cazie, na lewo od umalowanej brodawki. Nóż odbił się od pola i wylądował w błocie.
— Nie ma punktu! — odezwała się ruda. — Kiepsko, kiepsko celujesz, Terry, skarbie.
— Jeszcze jeden rzut — odezwał się mężczyzna, którego Jackson nie znał. — Przyjacielu Cazie, z łaski swojej usuń się z drogi. Nic nie widzimy, a niektórzy z nas są tak zaplątani, że nie mogą się ruszyć.
— Ja tam mogę się nie ruszać do końca życia — odezwała się jedna z dwóch kobiet leżących na Carsonie. — Och, zrób mi to jeszcze raz, Landau.
W powietrzu świsnął trzeci nóż, minął Cazie i utkwił w ścianie.
— Trzy rzuty i odpadasz, Terry — odezwał się Landau. — Ja następny.
— Rzucasz?
— Zduś tę myśl. Oczywiście, jestem tarczą.
Landau zastąpił Cazie przy ścianie. Cazie padła na brzuch w błoto i jeszcze raz skorzystała z inhalatora. Jackson patrzył, jak niebieskooka rudowłosa wybiera sobie nóż, mocno przy tym dramatyzując, a potem ciska nim w genitalia Carsona. Nóż trafił i odskoczył w błoto.
— Mmmmmm — odezwał się Landau. — Milutko.
— Wiesz, że nic nie możesz poczuć przez pole, Landau — rzuciła mu Cazie. — Irina, trzy punkty. — Jeszcze raz podniosła inhalator do twarzy. Bardzo błyszczały jej oczy.
Irina rzuciła drugi raz. Nie trafiła.
— Och, tylko nie miej teraz czkawki — zawołał Landau. — Walnij mnie, kochana.
Walnęła. Trzeci nóż uderzył tuż nad wzniesionym penisem Carsona. Wszyscy wybuchnęli śmiechem i wznieśli radosne okrzyki.
— Sześć punktów! — krzyknął Terry. — Co wybierasz, Irino? Irina wpatrywała się uśmiechnięta w Carsona. On patrzył na nią wyczekująco. Jackson wyczuł, że w pokoju nastąpiła subtelna zmiana nastroju: stał się jakby bardziej napięty, wyczekujący, gorętszy.
— Wybiorę nóż dla siebie — orzekła Irina.
Landau zrobił zawiedzioną minę. Ale pod tym zawodem Jackson wyczuł także coś dziwnego — czyżby ulgę? Jeszcze raz popatrzył na tkwiące w stojaku noże, opatrzone połyskującymi pochewkami z pola Y. Po co to pole?
— Czekaj — odezwała się Cazie. — Jeszcze nie wybieraj. Terry, pomóż mi, ty leniu.
Cazie i Terry pozbierali z błota sześć rzuconych noży. Kiedy brnęli z pluskiem przez błoto, Terry gestem właściciela szybko maznął grudą błota przez plecy Cazie. Jackson uświadomił sobie nagle, że Terry wcześniej już z nią spał. W ramach ogólnej taplającej się w błocie gry wstępnej przed zabawą z nożami. Jackson poczuł, jak pierś ściska mu się boleśnie.
— Dobra, są już wszystkie — orzekł Terry. — Irino, wybieraj. Dwanaście noży — sześć lśniących, a sześć zabłoconych — wznosiło się fallicznie w swoim stojaku. Irina uklękła przed nimi w błocie, zacisnęła usta, przeciągając chwilę dokonywania wyboru. Inni przyglądali się, a na ich pięknych ciałach powoli zasychało błoto. Twarze napięte, w oczach podniecenie. Landau przeciągnął palcami po obojczyku. Jedna z kobiet przygryzła dolną wargę.
— Ten — oznajmiła w końcu Irina.
Wyciągnęła jeden z czystych noży, z rękojeścią rzeźbioną w prymitywną mamucią głowę. Kciukiem przycisnęła coś na trzonku. Lśnienie pola natychmiast zniknęło.
— Rozkosz czy ból, ból czy rozkosz — zaintonował Landau miękko. — Rozkosz czy ból…
Irina uśmiechnęła się do każdego z osobna, potem przeciągnęła nożem po usmarowanej błotem skórze ramienia. Trysnęła krew. Jedna z kobiet skrzywiła się. Landau obnażył zęby.
Przez długą chwilę nikt nawet nie drgnął. Potem Irina runęła w błoto, twarzą w dół. Cazie złapała ją za ramię i podciągnęła do pozycji siedzącej.
— Rozkosz! — zakrakał Landau.
Twarz Iriny zupełnie się zmieniła. Głowa odchylona do tyłu, grzbiet wygięty w łuk, ciało wstrząsane dreszczem. Potem drżąca zwaliła się na Cazie. Zamknęła oczy.
— Mocna dawka — odezwał się Terry. — Szczęściara Irina.
Cazie wybuchnęła śmiechem. Jackson nie mógł już na nią patrzeć. Stał do połowy odwrócony, po kostki w błocie.