Выбрать главу

To musi być jakiś selektywny stymulator nerwowy, uderzający prosto w centrum odczuwania przyjemności. Wywołujący nałóg, degenerujący, nielegalny. Z miękkiego ramienia Iriny nadal kapała krew. Czyściciel komórek zaraz się tym zajmie: naprawi rozcięcie szybciej, niż potrafiłby to sam organizm, zniszczy bakterie wywołujące infekcje, skonsumuje błoto, które dostało się do rany. Żadnego ryzyka.

— Co jest w nożach z „bólem”? — zapytał.

— Właśnie ból. Stymulator, który działa bezpośrednio na mózg — odpowiedział mu Terry.

— Baaardzo nieprzyjemny — dorzucił Landau. — A człowiekowi zdaje się, że to trwa eon.

— Jesteście chorzy — nie wytrzymał Jackson. — Wszyscy, co do jednego.

— O rany — jęknął Landau. — Będzie moralizowanie. — Jackson, to przecież przyjęcie — wtrąciła się Cazie. — Nie bądź ponurakiem.

Spojrzał na nią nieprzyjaźnie. Ona odpowiedziała mu uśmiechem, tuląc czule Irinę. Ci ludzie cierpią na kliniczny niedosyt wrażeń. Niedosyt wrażeń wywołuje nieustanne poszukiwanie wciąż nowych bodźców. Mógł im tu zaraz wyrecytować cały związany z tym proces biochemiczny: niedostateczny poziom monoaminooksydazy, serotoniny i kortyzolu. Spowolnione tętno, niska przewodność skóry, wysoki próg pobudliwości nerwowej. Nadprodukcja dopaminy, zakłócenia w równowadze między noradrenaliną a alintylomazą. A do tego, rzecz jasna, wszystkie te braki równowagi, które sami sobie tworzyli przy użyciu inhalatorów.

To, że zna się właściwe procesy biochemiczne, wcale człowieka nie uwalnia od obrzydzenia.

— Chodź, Cazie. Wychodzimy. Ja i ty. W tej chwili.

Ona jednak dalej się do niego uśmiechała, naga, okryta błotem, z pogrążoną w marzycielskiej śpiączce Iriną na kolanach. Oczywiście nie zgodzi się z nim wyjść. Zawsze odmawiała, kiedy czegoś zażądał. Nieoczekiwanie poczuł trwożne uniesienie. Odmówi. A on, po tym, co tu zobaczył, po tym, jak ją widział z tymi niskopobudliwymi zarazami… Po tym na pewno już się od niej uwolni. Wreszcie będzie po wszystkim. Będzie wolny.

— Dobrze, Jacksonie — odpowiedziała Cazie. — Idę. Ostrożnie położyła Irinę w błocie i wstała, ocierając grubą grudę błota, która przylgnęła jej do grzbietu dłoni.

— Hej, Caz, nie możesz teraz wyjść! — zawołał Terry. — Przyjęcie dopiero się zaczyna.

— Ja stoję następna — odezwała się jedna z kobiet. — Kto chce rzucać?

— Jako przegrany mam ten przywilej — wtrącił się Landau — przecież Irina nie pozwoliła mi wybrać noża.

— Cazie! Nie idź!

— Dobranoc — odpowiedziała Cazie. — Powiedzcie Irinie, że jutro do niej zadzwonię. — Wzięła Jacksona za rękę. Wyrwał swoją — niechętnie, gniewnie, złapany w sidła miłości.

Poszła za nim potulnie w stronę windy, potem korytarzem — nie spotkali nikogo, była trzecia rano — do jego mieszkania. Potem pod prysznic. Jackson dostrzegł, że nie wzięła ze sobą inhalatora.

— Przykro mi, Jack — powiedziała Cazie, kiedy oboje byli już czyści. — Nie pomyślałam, co robię. Jasne, że tobie nie podobają się takie przyjęcia. Tylko że… tak mi cię brakowało.

Patrzył na nią twardo, starał się podtrzymać w sobie odrazę i od razu wiedział, że mu się to nie uda.

— Wcale ci mnie nie brakowało. Po prostu chciałaś kolejnego dreszczyku. Jedyne, co ci się w życiu podoba, to zapewnianie sobie coraz potężniejszych dawek emocji.

— Wiem.

— To nie jest normalne, Cazie. Normalnym ludziom nie potrzeba do szczęścia nieustających, chorych podniet!

— W takim razie mamy teraz od cholery nienormalnych Wołów. Przytul mnie, Jack.

Stał sztywno, nie poruszył się nawet. Otoczyła go ramionami i przycisnęła się do niego. Poczuł jak jego nagi penis dźga ją prosto w brzuch. Unoszone oddechem miękkie piersi poruszały się rytmiczne na jego torsie.

— Och, Cazie — jęknął, na poły pożądliwie, na poły z rezygnacją. — Nie…

— Będę słodka — wymamrotała. — Jesteś taki dobry, że mnie pilnujesz…

I rzeczywiście była słodka. Czuła delikatna — wrażliwa Cazie, która niczego mu nie odmawia, która wszystko mu oddaje. Kiedy było po wszystkim, zasnęła z głową na jego ramieniu, zwinięta u jego boku w kłębek jak dziecko. Pościel była wilgotna od ich mokrych ciał, których nie wysuszyli po wyjściu spod prysznica, i od cudownych soków fizycznej miłości.

Jackson leżał bezsennie w mroku, tuląc ją do siebie — wolałby, żeby nie przychodziła tu za nim z tego przyjęcia; wolałby, żeby nigdy już nie wyszła z tej sypialni; wolałby, żeby sam był zupełnie inny, niż jest. Bardziej zdecydowany. Żeby umiał dłużej podtrzymać w sobie złość. Żeby umiał spisać Cazie na straty.

Są takie neurofarmaceutyki, które by to załatwiły. Zmodyfikowałyby mu procesy neurochemiczne, zmieniły stosunek neuroprzekaźników, hormonów i enzymów w organiźmie. Mniej CRF. Więcej testosteronu. Mniej serotoniny. Mniej inhibitorów przyswajania dopaminy. Więcej ADL.

A wtedy byłby taki jak tamci z przyjęcia: jak Terry, Irina i Landau.

Nie.

Nie mógł zasnąć. Z pół godziny przewracał się na łóżku, a potem dał sobie spokój. Ucałował Cazie w policzek, zarzucił na siebie szlafrok i podreptał do biblioteki.

— Caroline, proszę o wiadomości dla mnie.

— Tak, Jacksonie — odpowiedział ma jego osobisty system tym odrobinę oficjalnym tonem, który Jackson preferował. — Są cztery. Czy mam je przedstawić w kolejności, w jakiej napłynęły?

— Czemu nie? — Jackson nalał sobie wyjętej z kredensu whiskey.

— Wiadomość od Kennetha Bishopa, z Wichita. Dotyczy zakładów w Willoughby.

Główny inżynier TenTechu. W końcu sprawdził, co się dzieje w tej obłąkanej fabryce. O tydzień za późno. Może TenTech potrzebuje innego inżyniera. Chryste, jak Jackson nie znosi tego gówna.

— Wiadomość od Tamary Gould, z Manhattanu. Dotyczy przyjęcia.

Przyjęcie — ostatnia rzecz, o jakiej marzyłby Jackson dziś wieczorem, Czy Cazie chciałaby pójść? A gdyby ją wziął, to czy nie zostałaby z nim trochę dłużej?

— Wiadomość od Brandona Hilekera, z Yale. Dotyczy zjazdu absolwentów.

O Boże, ile to już minęło od jego licencjatu? Zjazd absolwentów. „A ty, co porabiasz Jackson? Jesteś lekarzem? Czy to nie troszeczkę… zbyteczne?”

— Wiadomość od Lizzie Francy. Dotyczy projektu dziecko.

Dziecko?! Projekt?! A co to ma znaczyć? Czy coś stało się dziecku, które Jackson przyjmował w zeszłym tygodniu? Ale dlaczego nazywa to „projektem”? Ale, z drugiej strony, co Jackson mógł wiedzieć o tym, czemu Amatorzy nazywają coś tak, a nie inaczej?

— Caroline, proszę podać mi treść tej wiadomości.

Na ekranie ściennym pojawiła się twarz Lizzie. Inaczej niż przy poprzednim ich spotkaniu, dziewczyna miała czujny wyraz twarzy i starannie uczesane włosy. W ciemnych oczach jarzyły się iskierki. Zauważył, że jej mowa brzmi bardziej jak wołowska niż amatorska. Czy to robota Victorii Turner?

— Mówi Lizzie Francy do doktora Jacksona Aranowa. Doktorze Aranow, dzwonię, bo potrzebuję pańskiej pomocy. To projekt, który wiąże się ze zdrowiem naszych dzieci — nie tylko tego, które pan przyjmował, ale wszystkich dzieci w naszym plemieniu. A może i innych plemionach. — Zawahała się, ton jej głosu trochę się zmienił. — Bardzo proszę nich pan oddzwoni. To naprawdę ważne. — Kolejna chwila wahania, potem dziwnie sztywny lekki ukłon. — Dziękuję.

— Koniec przekazu — odezwała się Caroline. — Czy życzysz sobie dać odpowiedź?

— Nie. Tak. — Jeśli dziecku przytrafił się jakiś wypadek… „Projekt”? — Proszę nagrać wiadomość.