— Przepraszam, dziecinko — odrzekła Vicki, kładąc jej dłoń na ramieniu, ale to jeszcze bardziej wytrąciło Lizzie z równowagi.
— Nie jestem dziecinką. Już ci mówiłam!
A wtedy Vicki i doktor Aranow wymienili się spojrzeniami, z których widać było jasno, jak ich rozbawiła, więc tak się wściekła, że już nie dbała wcale o to, że wreszcie w czymś się ze sobą zgodzili. Nie obeszło jej nawet, że to dobrze dla jej planu. Oboje myślą, że wciąż jest małym dzieckiem. I oboje się cholernie szybko przekonają, że tak nie jest. W końcu ona jest Lizzie Francy, najlepszym szperaczem komputerowym w tym kraju, jest matką i ma zamiar sprawić, że jej dziecku będzie się żyło lepiej na tym świecie. Zrobi to sama, jeśli będzie trzeba. A wtedy dopiero zobaczą. Bo jej plan na pewno się uda i tym razem nie przeszkodzą jej nawet wołowskie prawa. Odezwała się więc lodowatym tonem:
— Mamy zamiar wystawić do wyborów własnego kandydata na nadzorcę okręgowego. Kogoś z naszego plemienia. Amatora.
No, teraz już lepiej. Doktor Aranow spojrzał na nią zaskoczony. Jakby była kimś, kogo nawet Wół musi zauważyć!
Ale wtedy jego wyraz twarzy się zmienił i doktor powiedział łagodnie — o wiele za łagodnie:
— Ależ Lizzie, nawet jeśli uda ci się to przeprowadzić… Nawet jeśli uda ci się wybrać Amatora na nadzorcę okręgowego… czy nie wiesz, że Woły uiszczają podatek w ten sposób, że opłacają różne usługi z własnych pieniędzy? W zamian za głosy? W ten sposób zapewniają — zapewniali — sobie władzę, która pozwalała im ustanawiać takie prawa, jakie im najbardziej pasują, a wam dostawały się rzeczy, których potrzebowaliście, żeby utrzymać się przy życiu. A jeśli wybierzecie Amatora, za co napełni ten wasz magazyn? Przecież o to właśnie chodzi, że nie macie pieniędzy. Widzisz, moja droga…
— Nie gadaj do mnie jak do dziecka, ty sukinsynu!
Aranow otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Lizzie słyszała, jak za jej plecami Vicki trzęsie się ze źle powstrzymywanego śmiechu. W tej chwili nienawidziła obojga. Ale przynajmniej Aranow będzie jej teraz słuchał. Dirk poruszył się w jej ramionach i jęknął cichutko. Lizzie zniżyła głos, a dziecko z powrotem odpłynęło w sen.
— Wiem o tym więcej niż pan. Nie wszystkie towary w magazynach pochodzą od samych polityków. Istnieje pula pieniędzy z podatków, do której dokładają się wszyscy, a potem dzieli się ją między poszczególne okręgi Pensylwanii i można je wydać na to, co jest akurat potrzebne. I ja chcę mieć te pieniądze.
— No no, Jackson, nie jesteśmy na bieżąco z rządowymi procedurami, co? — mruknęła pod nosem Vicki. — Medycyna to taka wymagająca kochanka.
— Chcę mieć te kredyty — powtórzyła Lizzie, ponieważ po raz pierwszy wyglądało na to, że doktor Aranow jest pod wrażeniem. Albo po prostu osłupiał. Czy osłupiał? Czy naprawdę to taka beznadziejna sprawa? Znów opadły ją wątpliwości. Może to naprawdę nie może się udać… Być może. Ale ona sprawi, że się uda.
— Ty? Osobiście? — zapytał doktor Aranow. — Chcesz się ubiegać o urząd nadzorcy okręgowego?
— Nie ja — odrzekła Lizzie. — Jestem jeszcze za młoda. Trzeba mieć osiemnaście lat.
Doktor Aranow obejrzał się przez ramię.
— Pani Turner?
— Och, na pewno — szydziła Vicki. — Wół, który wrócił do źródeł. Nie zagłosuje na mnie nikt w żadnym z obu obozów. Ale nie rób takiej przerażonej miny, Jackson… Ciebie też nie zamierzamy o to prosić.
— Oczywiście, że nie — pospieszyła z zapewnieniem Lizzie. — Naszym kandydatem będzie Billy Washington. Tylko że jeszcze o tym nie wie.
— Billy Washington? Ten starszy czarny mężczyzna, który odciągnął ode mnie twoją matkę, kiedy próbowałem odebrać twoje dziecko?
— Masz dobrą pamięć do nazwisk — znowu wtrąciła się Vicki. — Już właściwie sam możesz zostać politykiem.
— Tak, to Billy — odparła z zapałem Lizzie. — To mój ojczym. Zrobi to, jeśli ja go poproszę. Dla mnie i dla Dirka zrobi wszystko.
— „Plan dotyczący zdrowia dzieci” — rzucił doktor Aranow i skrzywił się, niezupełnie w uśmiechu. — Rozumiem. No cóż, wasza kampania może być całkiem interesująca. Co macie zamiar zrobić — zarejestrować wszystkich amatorskich nomadów w okręgu Willoughby przynajmniej na trzy miesiące przed elekcją, obiecać im dostęp do magazynu, jeśli będą głosować na pana Washingtona, a potem pokonać podzielonych wołowskich kandydatów przewagą liczebną?
— Tak! — potwierdziła z zapałem Lizzie. — I wiem, że nam się to uda!
— Nie jestem tego taki pewien. Wiesz, że obie partie establishmentu zmobilizują do walki własnych zwolenników.
— Już to przemyśleliśmy. Ustawimy w kolejce wszystkich głosujących, ale nikt z nich nie zarejestruje się przed dwudziestą trzecią trzydzieści trzydziestego pierwszego grudnia, ostatniego dnia przed tym trzymiesięcznym terminem. Wtedy będzie już za późno, żeby wołowscy kandydaci zarejestrowali więcej swoich ludzi. Nawet nie będą wiedzieć, jak padli.
— A czy dane liczbowe wskazują…
— W okręgu Willoughby są tylko cztery niewielkie enklawy — mówiła Lizzie, której natychmiast powróciła zwykła pewność siebie, kiedy chodziło o dane. — Ale to są tylko enklawy letnie. Całkowita liczba zarejestrowanych osób uprawnionych do głosowania w wyborach wewnątrzenklawowych wynosi ledwie cztery tysiące osiemdziesiąt osób. I to wszystko. Nie wiemy, ilu Amatorów przebywa aktualnie w okręgu, ale przypuszczalnie więcej, niż sądzimy — w opuszczonych miastach i fabrykach takich jak nasza. Pozostaną tam przez zimę. Możemy ich tu zarejestrować albo przerejestrować z innych miejsc.
— Z całej ich niezmiernej obywatelskiej dumy — dodała Vicki, ale Lizzie widziała, że wcale się nie uśmiecha.
— No cóż — powiedział — powodzenia. Ale mam jedno pytanie: skąd macie pewność, że nie pójdę i o tym wszystkim nie rozpowiem, żeby przed trzydziestym pierwszym grudnia zarejestrowało się tu więcej Wołów?
— Nie zrobi pan tego — odpowiedziała Lizzie. Dziecko w jej ramionach poruszyło się niespokojnie, więc ułożyła wygodniej jego małe, krzepkie ciałko. — Potrzebujemy pana.
— Do czego? — Sprawiał wrażenie zdenerwowanego, a Lizzie znów poczuła nagły przypływ pewności siebie. Umiała przyprawić Woła o zdenerwowanie!
— W dwóch sprawach. Chcielibyśmy, żeby dowiedział się pan czegoś na temat tych kandydatów: Susannah Wells Livingston i Donald Thomas Serrano. Mniej więcej jak podzielą się między nich głosy.
— Bo — wtrąciła znów Vicki — jeśli jeden z kandydatów dostanie sto procent głosów, Lizzie będzie musiała zarejestrować więcej ludzi, niż kiedy będzie pewna, że głosy podzielą się jak między misjonarzami a kanibalami. Albo jeśli, powiedzmy, jeden z kandydatów okaże się tak samo martwy jak Harold Wayland.
Doktor Aranow obrócił się na fotelu, żeby popatrzeć jej w twarz.
— Nie bierze pani tego wszystkiego zbyt poważnie, prawda?
— Wprost przeciwnie — odparowała Vicki — w ten właśnie sposób mówię, kiedy jestem śmiertelnie poważna. Kiedy jestem w nastroju żartobliwym, wygłaszam długie i pretensjonalne kazania umoralniające. Jak na przykład to: na historię można patrzeć w ten sposób, że jej wielkie wydarzenia widzi się przez pryzmat charakterów ich kluczowych postaci, ukształtowanych z reguły w nie sprzyjających środowiskach. Teoria ta mówi, że Napoleon, Hitler, Einstein i Ballieri dokonali w świecie tak głębokich zmian właśnie dlatego, że w dzieciństwie musieli się borykać z wieloma ograniczeniami i przeciwnościami losu.
— Kto to jest Napoleon? — zapytała Lizzie. — Albo ci inni, o których mówiłaś? Ten Ballieri?