Выбрать главу

— No cóż, ja byłam zaskoczona, Billy też. Shockey! Po prostu nie wygląda na takiego, co mógłby gdzieś być burmistrzem.

Vicki uśmiechnęła się tylko.

— A twoim zdaniem, jacy ludzie zajmują się zwykle polityką?

— Tacy jak Jack Sawicki. Tacy, których interesuje, jak pomóc swojej wiosce, i tacy, których nie obchodzi, że ludzie czasem się z nich podśmiewają. Shockey zaraz się wścieka, jak się z niego chociaż trochę pożartuje, i nie wydaje mi się, żeby choć raz w życiu chciał pomóc komu innemu poza sobą.

— A ty właśnie dlatego promujesz to nasze śmiałe polityczne przedsięwzięcie? — rzuciła niewinnie Vicki. — Odczuwasz palącą potrzebę niesienia pomocy innym plemionom w okręgu Willoughby?

— Oczywiście, że… — zaczęła Lizzie, ale zaraz urwała. Vicki znów się uśmiechnęła.

— Lizzie, skarbie, ludzie, którzy garną się do polityki, są w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach dokładnie tacy jak Shockey. Chcą własnych korzyści, władzy i żeby świat tańczył tak, jak mu zagrają. Tak samo jak ty chcesz dla swojego plemienia towarów z magazynów i władzy nad pieniędzmi z podatków. Jedyna różnica polega na tym…

— Ale ja tego nie chcę dla siebie! Chcę tego dla Dirka, Billy’ego, mamy i…

— Naprawdę? A gdyby tak Billy i Annie ruszyli jutro na południe, a nasz zawsze hojny Jackson Aranow zaopatrzył cię we wszystko, czego zechcesz, a w dodatku otworzyłby konto na numer obywatelski Dirka, czy porzuciłabyś ten swój królotwórczy spisek? Nooo?

Lizzie nic nie odpowiedziała.

— Nie wydaje mi się. Nie ma w tym nic złego, Lizzie — w pilnowaniu własnych interesów. O ile nie będzie to jedyny przedmiot twoich zainteresowań. Ktoś, kogo znałam, powiedział mi kiedyś…

Oho, zaczyna się, pomyślała Lizzie. Ułożyła wygodniej chciwie ssącego Dirka.

— …że jest pięć stadiów relacji międzyludzkich. Po pierwsze, zdrowe negocjacje z pozycji zasadniczo podobnych. Po drugie, zupełna obojętność, bez żadnych paktów dwustronnych ani istotnej interakcji. Po trzecie, dominacja i zależność, to tak jak Amatorzy z Wołami. Po czwarte, ukryte dążenie do uzyskania dominacji, które nie przechodzi nigdy w otwartą walkę. Wreszcie, po piąte, rzeczywista wojna. Tak długo, jak będziesz trzymać się elekcyjnych praw, będzie to ukryta walka o własny interes. Nie ma w tym nic złego. Ale tak samo będzie postępował Shockey, choć może z mniejszym wyrafinowaniem niż większość polityków. Założę się, że we własnym mieście był burmistrzem tylko przez krótki czas, co?

— Nie wiem.

— Daję głowę. Jak nauczał kiedyś John Locke…

— Myślisz, że wiesz już wszystko, co?!

Vicki przyjrzała się jej uważnie. Lizzie spuściła oczy na dziecko, ale zaraz z powrotem podniosła na nią gniewny wzrok. No przecież to prawda. Vicki zawsze musi jej o wszystkim powiedzieć. Jakby sama wszystko wiedziała, a Lizzie była tylko jakimś komputerowo ciemnym… Amatorem.

— Właściwie — odezwała się Vicki cicho — nie wiem prawie nic, co jest szczególnie porażające, kiedy pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu wydawało mi się, że rozumiem wszystko.

— Przepraszam — mruknęła Lizzie. Czy było jej przykro? Nie wiedziała. Ostatnio Vicki stale wywoływała u niej zmieszanie, a przecież kiedyś myślała, że Vicki jest taka wspaniała… Dzisiaj nic już nie jest takie samo.

— Nie przepraszaj. — Vicki wstała, rozprostowała zdrętwiałe nogi. — Chylę przed tobą czoło, Karolu Marksie.

— Co?

— Nic, kochanie. Zobaczymy się przy obiedzie, dobra?

— Dobra — wymamrotała Lizzie. Patrzyła, jak Vicki wychodzi z jej sypialni, i niknie za zniszczonym, postawionym na boku plastikowym stole, który tworzył jedną ze ścian. Nie obejrzała się. Lizzie przycisnęła Dirka; żałowała, że powiedziała Vicki to wszystko. Vicki była dla niej taka dobra, kiedy Lizzie jeszcze była dzieckiem. Ale… ona rzeczywiście zachowuje się tak, jakby wszystko wiedziała najlepiej. Każdy pomysł, każdy plan, jaki się pojawi albo… Dlaczego jest taka? Czy dlatego, że jest Wołem?

Lizzie wyciągnęła rękę nad głowę, starając się nie przeszkodzić dziecku, aż dotknęła palcami blatu komódki. Ściągnęła stamtąd swój terminal.

— Poszukiwania biblioteczne.

— Gotów — odpowiedział system.

— Dwie trzyzdaniowe definicje. Pierwsza: „Chylę przed tobą czoło”. Druga: Karol Marks.

— „Chylę przed tobą czoło” — to słynna fraza z preholograficznego zapisu rozrywkowego pod tytułem Casablanka. Był to rodzaj toastu, który protagonista wzniósł pod adresem protagonistki. We wczesnych latach dziewięćdziesiątych roku dwutysięcznego fraza na nowo stała się modna, jako wyrażenie ironiczne, znaczące mniej więcej tyle, co „Wygrałeś ten pojedynek”.

— Karol Marks był teoretykiem polityki, którego pisma służyły wielu dwudziestowiecznym rewolucjonistom za ideologiczną podstawę ich buntu. Był rzecznikiem socjalizmu, który zakładał wspólną własność środków produkcji. Mechanizmem, który według niego miał do niej doprowadzić, była walka klas.

— Wyłącz się — rzuciła Lizzie.

— Wyłączam się.

Walka klas. Czy właśnie o to ona, Lizzie, się doprasza? Czy Vicki naprawdę tak o niej myśli? I o Billym, Annie… Dirku?

Poczuła w ustach jakiś kwaśny posmak. Przełknęła ślinę, ale wrażenie wcale nie zniknęło. Miała zamiar poprosić Vicki, żeby z nią poszła przedstawić cały plan Shockeyowi. Ale teraz może jej nie poprosi. Może lepiej pójdzie sama, jeżeli Vicki odbiera to w taki sposób.

Dirk już się najadł i z powrotem zasnął. Lizzie przytuliła go mocno i pochyliła się, żeby wciągnąć w nozdrza jego słodki i czysty, niemowlęcy zapach. Ale nawet wtedy nie przeszedł jej ten kwaśny smak w ustach i w nosie.

Znalazła Shockeya z Sharon i jej dzieckiem, dziewięciomiesięczną Callie, kiedy łowili ryby nad rzeką. Było dosyć ciepło, więc zimowe kurtki oboje mieli rozpięte. Lizzie zobaczyła, że Sharon ma też pod spodem rozpiętą bluzkę. A więc tak się rzeczy mają.

Callie siedziała nad rzeką w niebieskim plastikowym koszu na bieliznę, obracając w małych, tłuściutkich piąstkach brudną plastikową kaczuszkę. Była ładnym dzieckiem, miała ciemne, miękkie włosy i wielkie oczy Sharon, ale kiedy tylko dostrzegła Lizzie, skrzywiła twarzyczkę i zaczęła rozpaczliwie rozglądać się za matką. Annie mówiła, że w tym wieku wszystkie niemowlęta są takie. Stają się nieśmiałe, boją się obcych i nieznanych rzeczy. Callie z tego wyrośnie, mówiła Annie. No, może Lizzie nie spędza z Sharon zbyt wiele czasu, ale przecież nie jest taka znów zupełnie obca — przecież należą do jednego plemienia. Miała nadzieję, że Dirk nie będzie przez to przechodził, kiedy podrośnie. Wyszła poza pole widzenia dziecka.

Sharon i Shockey pochylali się nad wędkami. Sharon zachichotała i pociągnęła dłoń Shockeya od wędki ku swojej rozpiętej bluzce.

— Cześć! — zawołała głośno Lizzie.

— Hej, Liz — odpowiedział prostując się Shockey. — Jak coś złapiemy, chcesz dla odmiany zjeść coś prawdziwego?

W tych słowach właściwie nie było nic złego. Plemię często jadło przez usta: jagody, orzechy, pieczonego królika, dzikie jabłko. Czasem i Lizzie odczuwała taką chęć, którą zaspokoić mógł tylko ostry kęs dzikiej cebuli. Po Przemianie nikt nie musiał się już kłopotać zdobywaniem żywności. Nie było nic złego w tym, że Shockey proponuje jej rybę. Chodziło o to, jak to powiedział — z oczyma śmiało utkwionymi w Lizzie, ustami wykrzywionymi w na wpół szyderczym półuśmiechu, z dłonią spoczywającą nadal na nagiej piersi Sharon. Nagość przy seksie to coś zupełnie innego niż nagość przy jedzeniu — nie powinna być publiczna. A Shockey zachowywał się tak, jakby był właścicielem Sharon. No cóż, w każdym razie Lizzie na pewno nie będzie miał na własność.