Otworzyła jej kobieta w średnim wieku, a nie system zabezpieczający ani robot. Kobieta ta — czyżby siostra? — ubrana była w prostą szarą szatę z czegoś, co wyglądało jak bawełna. Bawełna! Konsumowalna. Na ten widok Theresie niemal przeszła jej zwykła nieśmiałość wobec obcych. Splotła ciasno dłonie i zmusiła się, by nie zrobić kroku w tył.
— Jestem… Theresa Aranow. Dzwoniłam…
— Proszę wejść, pani Aranow. Jestem siostra Anne. — Uśmiechała się, ale Theresa nie potrafiła odpowiedzieć jej uśmiechem. Twarz miała całą ściągniętą napięciem. — To ja z panią rozmawiałam. Proszę za mną, przejdziemy gdzieś, gdzie można porozmawiać.
Poprowadziła Theresę przez ponury kamienny przedsionek i otwarła ciężkie drewniane drzwi, zza których dochodziła jakaś muzyka.
— Och! Co… co to jest?!
— To siostry śpiewają nieszpory.
Theresa przystanęła, oczarowana. Nigdy przedtem nie słyszała podobnego śpiewu. Z żadnej aparatury dźwiękowej, nigdy. Wspaniała kaskada dźwięków, zupełnie bez akompaniamentu — tylko ludzkie głosy, wszystkie z genomodyfikowanym talentem muzycznym, wzniesione w gorączkowym zapale. Nie potrafiła odróżnić poszczególnych słów, ale słowa nie miały tu znaczenia… Liczyła się tylko pasja. Pasja dla czegoś nie widzianego, ale… Ale co? Odczuwanego. Ta pasja…
— Przez telefon mówiła pani, że nie została wychowana w tradycji katolickiej. Czy słyszała pani kiedyś, jak śpiewa się nieszpory? — spytała łagodnie siostra Anne.
— Nigdy!
— No cóż, większość katolików także nie. A raczej tych, którzy dzisiaj uchodzą za katolików. Proszę tutaj, tu możemy porozmawiać.
Theresa weszła za nią do niedużego pokoiku o białych ścianach, wyposażonego jedynie w biurko, terminal i trzy krzesła. Drewniane.
— Nie jesteście Odmienione, żadna z was — wyrwało jej się.
— Nie, nie jesteśmy — potwierdziła z uśmiechem siostra Anne. — Musimy jeść, pić i polegać tylko na własnym wysiłku oraz na Jego łasce, która zapewnia nam nasz chleb powszedni.
— Czy to… czy to… — Theresa drżała. Ale w końcu zmusiła się do wypowiedzenia tych słów, bo przecież były dla niej tak ważne. — Czy to jest duchowa dyscyplina?
— Tak. A gdybyśmy tak, pani Aranow, zaczęły od odpowiedzi na pytanie, skąd się pani tu wzięła?
— Skąd się tu wzięłam? — Theresa popatrzyła teraz na zakonnicę. Kazała przedtem Thomasowi znaleźć trochę informacji na jej temat. Siostra Anne miała pięćdziesiąt jeden lat, a wstąpiła do tego na pół pustelniczego zakonu w wieku lat siedemnastu i była teraz jedną z ośmiuset czterdziestu dziewięciu sióstr Miłosiernego Nieba, jakie pozostały na świecie. Urodziła się jako Anne Grenville Hart w Wichita, w Kansas, i odziedziczyła tam trzy miliony dolarów po swojej matce, współzałożycielce licencjonowanego zakładu piekarniczego „Proustowskie Magdalenki”. Owe trzy miliony dolarów zostały w całości przekazane na rzecz klasztoru. Co tu w takim razie robi Anne Grenville Hart? Ale Theresie nie wypada o to zapytać. Posłusznie spróbowała odpowiedzieć siostrze na pytanie, wiedząc z góry, że jej odpowiedź będzie zupełnie nieodpowiednia, że nie powie naprawdę tego, czego nawet sama nie umiała ubrać we właściwe słowa.
— Jestem tu, bo… bo czegoś szukam. — I czekała teraz na pytanie „Czego?” Na to pytanie bez odpowiedzi, przez które tylko zacznie się jąkać, międlić słowa, a siostra popatrzy na nią dziwnie, będzie powoli tracić cierpliwość, aż w końcu popadnie w bezsilne milczenie.
Ale siostra Anne powiedziała:
— Szukała pani tego, gdzie tylko się dało, i nie znalazła pani, więc z rozpaczy spróbowała tutaj. Chociaż tak naprawdę nie potrafi pani nawet dokładnie określić, czego właściwie szuka, i obawia się w dodatku, że to wcale nie chodzi o katolicką koncepcję Boga.
— Tak! — Theresa aż się zachłysnęła ze zdumienia. — Skąd… skąd pani wie?
— Nie pani pierwsza tu przybywa — odparła pogodnie siostra Anne — i pewnie nie ostatnia. Ale wydaje mi się, że różni się pani od całej reszty. Pani Aranow, dlaczego pani nie jest Odmieniona?
— Nie mogę.
— Nie może pani? Czy to znaczy, że istnieją jakieś fizyczne przeszkody?
— Nie, nie. To znaczy, że po prostu… nie mogę.
— Boi się pani, że pani życie stanie się zbyt automatyczne. Sądzi pani, że poszukiwania duchowe mają swój początek w odczuwaniu fizycznych potrzeb. Że to ich korzenie i źródło.
— Tak! — znów zachłysnęła się Theresa. — Tylko że…
— Tylko że co, pani Aranow? — Siostra pochyliła się ku niej na swoim krześle z twardego, patynowanego naturalnego drewna, którego jej nie Odmienione ciało nie skonsumuje cząsteczka po cząsteczce, aż trwała podstawa zmieni się w dziurkowany szkielecik. Krzesło siostry Anne pozostanie krzesłem. Miała wyraz twarzy tak samo życzliwy jak Jackson i Cazie, ale jednak nieco inny, nie była… nie była — jaka? Nie prowadziła ostrożnej rozmowy z Theresa, nie żałowała jej, nie zniżała się do jej poziomu. Siostra Anne nie uważa, że Theresa jest słaba albo stuknięta.
Słowa popłynęły teraz wartkim strumieniem. Patrząc w tę spokojną, pełną zrozumienia twarz, Theresa poczuła, że niknie gdzieś jej strach przed obcymi, a z ust wyrywają się słowa niepowstrzymane jak fala przyboju.
— Zawsze czegoś chciałam, czegoś szukałam, przez całe życie… Tylko że nie miałam pojęcia, co by to mogło być! I wyglądało na to, że nikt oprócz mnie tego nie potrzebuje — nawet nie orientują się, o czym ja mówię, nawet ci, o których wiem, że to dobrzy ludzie! Ci, których kocham. Patrzą na mnie, jakbym była szalona… No właściwie, to trochę jestem — mam depresję, agorafobię, mam bardzo poważne nerwowe zahamowania. Od roku nie wychodziłam wcale z mieszkania, tylko jeden raz, a to było… Nikt inny niczego takiego nie czuje. Chcę się stać częścią czegoś… wielkiego. O wiele większego niż ja sama. Czegoś, czego można by się w tym wszechświecie trzymać, co nadałoby mojemu życiu jakiś sens… Trochę oszukuję, wie pani, kiedy zgadzam się, że jestem nie Odmieniona, bo nie chcę, żeby moje życie stało się zbyt automatyczne. Ono już jest automatyczne. Jestem bogata i mam kochającego brata, który staje pomiędzy mną a światem, żebym nie musiała o nic walczyć ani się martwić, a już na pewno nie o swój chleb powszedni, który dla mnie przywożą, przyrządzają i podają roboty — a w tym samym czasie reszta kraju nie ma żadnego poczucia bezpieczeństwa albo nawet stożków Y i opieki medycznej dla własnych dzieci, dla których zabrakło strzykawek Y… Ale to nie znaczy, że uważam, że Przemiana to jakieś dobro… Sama nie wiem, co mam sądzić o Przemianie. Zdaję sobie z tego sprawę. Ale ja dlatego tak się różnię od reszty, że chcę czegoś, czego nikt nie może mieć — Jackson mówi, że nikt tego nie może mieć, bo to nie istnieje. Chcę prawdy! Prawda to coś realnego i namacalnego, co pomoże człowiekowi przejść przez życie we właściwy sposób i pomoże mu odkryć, co to jego życie właściwie ma znaczyć. Och, wiem, że nie ma nic takiego jak prawda absolutna — i że to głupie i naiwne jej szukać… ale ja jej szukałam. A w każdym razie próbowałam. Kazałam Thomasowi, żeby mi pomógł przejrzeć chrześcijaństwo, zen, hinduizm i jagaizm, a nawet Scjentystyczny Tekst Przemiany… Nie jestem bardzo bystra, siostro, coś chyba u mnie poszło nie tak w trakcie zapładniania in vitro i może niewiele rozumiem z tego, co przyniósł mi Thomas, ale się staram. I wydaje mi się, że wszystkie te wiary są wzajemnie sprzeczne, wszystkie mówią o czym innym, a jeśli tak, to jak mogą wszystkie być prawdziwe? Zawierają wiele wewnętrznych sprzeczności, ich różne części nie pasują do siebie albo nie pasują do tego, co widzę dookoła siebie, więc jak może choć jedna z nich być prawdziwa? Żadna nie może! I wtedy nie pozostaje mi nic poza tą tęsknotą, której nie odczuwa nikt oprócz mnie, więc na koniec zostaję tak osamotniona, że mam ochotę umrzeć. Poważnie myślałam o samobójstwie. Ale co by wtedy zrobił Jackson, który już teraz czuje się za mnie taki odpowiedzialny… Nie mogę. Nie mogę. To nie byłoby w porządku. Tylko… tylko że skąd wiem, co jest „w porządku”, skoro nie mogę się dowiedzieć, co jest prawdą? I żyję dalej w tej… w tej próżni, a czasem ta pustka staje się tak wielka, ciemna i gęsta, że aż czuję, że za chwilę mnie zadusi albo że się w niej zagubię i nigdy już nie uda się mnie w niej odnaleźć… a raczej że sama nie będę mogła się w niej odnaleźć, tylko że nie o mnie samą mi przecież chodzi! To tak mało: nie znaleźć nic poza sobą!