— Nie jestem żaden tak zwany, Farlo — rzucił dobrodusznie Shockey. — Jestem następnym nadzorcą okręgowym.
— Jasne — Farla znów się roześmiała.
Jackson znalazł się w nie lada kłopocie. Stał, powoli rozpinając spodnie — najwolniej jak tylko potrafił. Amatorzy przywykli do nagości w czasie wspólnych posiłków. Podobnie Woły — tylko że posiłki w miękko oświetlonych i perfumowanych jadalniach miały często zabarwienie erotyczne. Tutaj młodzi mężczyźni jak Shockey leżeli nago, rozluźnieni i nie pobudzeni. Jackson natomiast, z przyczyn, których nie zdołał pojąć, miał właśnie erekcję.
— No dalej, Jackson — odezwała się miękko Vicki. — Odkryjże ten rodzinny genomodyfikowany wisiorek.
Obrócił się do niej ze złością — dlaczego zawsze musi pogarszać sprawę? — i sprawa natychmiast pogorszyła się jeszcze bardziej. Jej nagie ciało było oszałamiająco piękne. Piersi miała mniejsze niż Cazie, ale wyższe, węższą talię, smukłe biodra i długie nogi… Nad nimi jasnorudawe włosy, lekka ładna mgiełka, jak woalka nad…
— O rany — powiedziała. — Twoja rodzina nieźle ulokowała pieniądze. — A po chwili dodała innym tonem: — No, Jack, roześmiej się. Przecież to śmieszne, czy nawet tego nie potrafisz dostrzec?
Zaśmiał się głucho, chciał przesadnie wyeksponować tę głuchość, chciał wypaść ironicznie. Wiedział, że mu nie wyszło.
Lizzie nie szczędziła starań.
— Jeśli wszyscy się zarejestrujecie, między jedenastą piętnaście a jedenastą pięćdziesiąt dziś wieczorem, tak jak wam mówiliśmy, wtedy inne Woły już nie będą mogły się zarejestrować. Mamy dość Amatorów, żeby wygrać. A jak wygramy, możemy zgarnąć pulę podatkową i napchać magazyny w całej okolicy, czym tylko będziemy chcieli. Chcecie mi powiedzieć, że niczego wam nie potrzeba?
— Jasne, że potrzeba — odezwał się nieduży, naburmuszony staruszek. — I niech to wszyscy diabli, będę na ciebie głosował, Shockey. Byłeś kiedyś burmistrzem. A poza tym sam pamiętam, że kiedyś nie wszyscy kandydaci byli Wołami, na długo nim się, dzieciaki, porodziliście. Ale chcę wiedzieć jedno: jaką cenę każą nam zapłacić Woły za to, że wybraliśmy jednego z naszych?
— Nie będzie żadnej ceny — odpowiedział mu Shockey.
— Ech, synu, zawsze jest jakaś cena. Zawsze im trzeba płacić.
Shockey cały się najeżył.
— Niby jak, Max? Niby co nam mogą zrobić te Woły?
— A czego nie mogą? Mają broń, policję, słyszałem, że mogą zmienić nawet cholerny klimat — przynajmniej trochę. Lepiej nam będzie tak, jak jest. Mamy wszystko, czego nam trzeba, i nikt nie zwraca na nas uwagi.
— Ale w ten sposób nic nigdy się nie zmieni! — krzyknęła Lizzie. — Nigdy do niczego nie dojdziemy!
— No i bardzo dobrze — odparł starszy mężczyzna. — Jak się ciągle gapisz w niebo, to się w końcu potkniesz o kamień.
— Ale…
— Ale oni mają za sobą Woły — odezwał się niespodziewanie inny mężczyzna. — To nie są tacy sobie zwykli Amatorzy, nie potykają się jak cała reszta.
— Vicki i doktor Aranow nie… — zaczęła Lizzie, ale Vicki przerwała jej raptownie. Patrzyła tamtemu prosto w oczy.
— Zgadza się. Mają za sobą Woły. Jestem Victoria Turner, były agent ANGS. A to jest doktor Jackson Aranow, lekarz i właściciel TenTechu, jednej z poważniejszych korporacji. Lizzie nie walczy sama. Jeśli Woły będą próbowały kupić wynik wyborów, doktor Aranow i ja mamy wystarczające środki, żeby temu zapobiec.
Jackson tylko gapił się w milczącym zdumieniu.
— Niby dlaczego? — zapytał tępo mężczyzna. — Czemu jesteście po stronie Lizzie?
— Po mojej stronie — wtrącił naburmuszony Shockey.
— Ponieważ — oznajmiła Vicki — wierzę w ten kraj.
Sięgnęła do kupki porzuconych ubrań Shockeya i oderwała czerwono-biało-niebieską rozetkę z ramienia jego płaszcza. Wyciągnęła ją w stronę mężczyzny — ze szczerością, z cyniczną ironią, z tym, co Jackson zdołał w końcu rozpoznać jako ochronny kamuflaż dla jej prawdziwej wiary. Ale Vicki nie wierzyła, że ta elekcja naprawdę się powiedzie — tyle sama już zdążyła powiedzieć. Musi w takim razie wierzyć w jakąś głębszą polityczną sprawę, w której te wybory będą tylko pierwszą, nieuniknioną porażką.
Mężczyzna prychnął, ale wziął rozetkę. Ten starszy, Max, uśmiechnął się szeroko. Nagle wtrąciła się Farla:
— No dobra, Shockey, powiedz nam, co masz zamiar robić, kiedy cię wybierzemy.
Ktoś w tłumie zachichotał.
— Tak, Shockey! Odstaw kampanię przedwyborczą!
— Zrobię, a co! A teraz słuchajcie, Amatorzy! Wszyscy!
— Niech broń ustąpi przed togą — mruknęła Vicki. — Jackson, rozłóż się wygodnie. Przemawia naród.
Zdążyło się już ściemnić, zanim opuścili plemię Farli. Debata trwała przez całe popołudnie aż do wczesnego wieczoru, napędzana, jak podejrzewał Jackson, w równej mierze zamiłowaniem do kłótni, co chęcią uzyskania informacji. Ludzie krzyczeli, obrażali jedni drugich, grozili sobie i przechwalali się. Po lunchu przenieśli się do budynku — ciemnej, ciepłej jamy pełnej zniszczonych krzeseł i prowizorycznych przedzialików sypialnych, wytworów rękodzieła i oskórowanych królików. Oprócz tego wszystkiego Jackson zobaczył także drogi terminal z nalepką jednej z filii TenTechu. Czyżby skradziony? Vicki przesłała mu bezczelny uśmiech. Wewnątrz wielkiego, przygnębiającego pomieszczenia utrzymywały ciepło stożki Y — czy pochodziły z tych, które przesłał plemieniu Lizzie z TenTechu? Może i Shockey pojmuje wartość kiełbasy wyborczej.
O zachodzie słońca Dirk zaczął marudzić.
— Powinien już być w domu — oznajmiła w końcu Lizzie. — Babcia Annie będzie się martwić. Doktorze Aranow, proszę nas podrzucić do domu.
Jackson widział, jak pozostałym imponowało to, że Lizzie wydaje mu polecenia. Został włączony w aktywa ich kampanii wyborczej. Stał się także publicznym środkiem transportu — bez jego helikoptera stanęliby teraz przed perspektywą długiego powrotu przez góry. Nie… bez jego helikoptera nie zostaliby tak długo i nie kłóciliby się tak zażarcie. Vicki znów obdarzyła go szerokim uśmiechem.
— Jestem taka podniecona — powiedziała Lizzie w kabinie. — Jeszcze tylko kilka godzin! Ciiii, Dirk, dziecinko. Ciiii, kochanie. Jeszcze kilka godzin i zarejestruje się cztery tysiące czterystu jedenastu — co najmniej! — Amatorów, wszyscy naraz!
— Jesteś pewna — zaniepokoił się Shockey — że wszystkie te przygłupki wiedzą, jak to mają zrobić?
— Sam Bartlett i Tasha Herbert dwa razy wyjaśniali wszystko każdemu plemieniu z osobna. Wszyscy wiedzą, co mają robić. To się uda!
I ku lekkiemu zdumieniu Jacksona, rzeczywiście się udało. O jedenastej wieczorem wszyscy z wyjątkiem śpiących małych dzieci zebrali się przy terminalu Lizzie. Zaprogramowała sobie arkusz z wyliczeniami na bieżąco: WYBORCY OKRĘGU WILLOUGHBY, podzielony na dwie kolumny: AMATORZY ŻYCIA i WOŁY. Liczba pod napisem WOŁY, wypisana jarzącym się, trójwymiarowym uniwersgotykiem, pozostawała niezmienna. Za każdym razem, kiedy w drugiej kolumnie dodawano kolejne sto osób, na ekranie błyskała amerykańska flaga, grała muzyka, a mała ludzka figurka przyciskała guzik do głosowania na miniaturowej sieci wyborczej. Cała ta wystawka kończyła się wysłaniem w niebo strumienia holo imitującego fajerwerki.
— To swoista mieszanka sylwestra, mistrzostw skuterowych i Tammany Hall[Tammany Hall — potężna demokratyczna organizacja polityczna, założona w 1789 roku w Nowym Jorku jako bractwo dobroczynne. Także budynek będący siedzibą owej organizacji (przyp. tłum.).] — rzuciła Vicki zza lewego ramienia Jacksona.