— Tessie, skarbie…
— Jackson, my mamy dusze!
— O Chryste, tylko nie kolejna gadka na temat dusz! — odezwał się czyjś głos.
Weszła uśmiechnięta, szydercza, wypełniła pokój swą potężną — metr pięćdziesiąt dziewięć — i skrajnie żywotną obecnością. Cazie Sanders. Jego była żona. Która jakoś nie chciała wynieść się z jego życia, a rozwód, kiedy go już uzyskała, traktowała jak jeszcze jedną rzecz niewartą uwagi. Pod pretekstem przyjaźni z Theresą Cazie wchodziła i wychodziła z mieszkania Aranowów o zupełnie dowolnych porach, zajmowała ich sobą i porzucała, kiedy tylko jej się spodobało, bo zawsze wszystko tylko jej musiało się podobać.
Przyszło z nią dwóch mężczyzn, których Jackson nie znał — czy jeden z nich to jej obecny kochanek? A może obaj? Jeden rzut oka na starszego z nich i Jackson już wiedział, że tamten wziął coś znacznie silniejszego niż słoneczko czy endorkiss. Miał wydłużone, smukłe, pozbawione muskułów, androgyniczne ciało gwiazdy wideo, a na sobie szorstką, brązową, bawełnianą tunikę przypominającą poszwę na poduszkę, już gdzieniegdzie upstrzoną małymi dziurkami wygryzionymi przez kanaliki żywieniowe na jego skórze. Młodszy, którego przystojna twarz wywołała u Jacksona nieprzyjemne wspomnienie holograficznego niewolnika w domu Ellie Lester, miał na sobie nieprzejrzysty hologarnitur, który wyglądał, jakby składały się nań tysiące rozwścieczonych, pełzających w kółko pszczół. Usta wykrzywiał mu nieustanny grymas szyderstwa. Czy Cazie rzeczywiście mogłaby sypiać z którąś z tych gangren? Jackson nie miał pojęcia.
Trudno byłoby wyjaśnić, dlaczego ożenił się z Cazie, ale nie aż tak bardzo. Była piękna, miała krótkie, ciemne loczki, złociste jak miód ciało i wydłużone, złociste oczy, pokryte plamkami zieleni. Ale przecież wszystkie genomodyfikowane kobiety były piękne. Z całą pewnością Cazie nie była tak śliczna, lojalna i dobra jak Tessie — która przy swojej szwagierce natychmiast blakła. Prawie niknęła, migotała słabo jak holo z zakłóceniami.
Cazie płonęła jakąś nie genomodyfikowaną siłą witalną, mroczną inteligencją, była pierwotna i pełna erotyzmu jak ulewny deszcz. Za każdym razem, kiedy go dotykała — gorączkowo, ociężale albo czule, u Cazie nigdy niczego nie można było przewidzieć — Jackson czuł, jak w środku roztapia mu się coś twardego i zimnego jak stalowy pręt, coś, czego istnienia przedtem nawet nie podejrzewał. Czuł, jak łączy się z bezimiennymi, potężnymi, pradawnymi pragnieniami. Czasem, kiedy kochał się z Cazie i czuł na skórze ostry ślad jej paznokci, a jego penis poruszał się w niej ślepo jak żywy, gorący pocisk, odkrywał nagle ze zdumieniem, że łka, krzyczy lub nuci coś rytmicznie — jak ktoś zupełnie do niego niepodobny — a wspomnienie to wprawiało go potem w zakłopotanie. Cazie nic nigdy nie wprawiało w zakłopotanie. Zupełnie nic. Po dwóch latach małżeństwa rozwiodła się z nim pod pretekstem, że jest „zbyt pasywny”.
Bał się, przez wszystkie te tygodnie zamętu wokół jej wyprowadzki, że w życiu już mu się nie przydarzy nic tak wspaniałego jak tamte dwa lata. I nie zdarzyło się.
Kiedy teraz na nią patrzył — miała na sobie krótką złoto-zieloną szatę, która obnażała jedno ramię — poczuł znajome sztywnienie w karku, w piersiach, w kroczu — cały skomplikowany zestaw pożądania, wściekłości, chęci współzawodniczenia i wreszcie upokorzenia, że jakoś nie może znaleźć w sobie dość sił, by wypłynąć wreszcie z mrocznych prądów wewnętrznego morza Cazie. Odstawił szklankę. Musi mieć jasny umysł.
— Jak się czujesz, Tess? — zapytała łagodnie Cazie. Usiadła, nie proszona, obok niej, a Theresa jednocześnie odsunęła się trochę i wyciągnęła ku niej rękę, jakby chciała się ogrzać wewnętrznym ciepłem Cazie. Ich przyjaźń była dla Jacksona czymś zupełnie niewytłumaczalnym — tak się przecież różniły. Ale kiedy ktoś już raz wchodził w życie Theresy, ona przywierała do niego na zawsze. Theresa miała także dar wywoływania tej czułej, opiekuńczej strony Cazie — jakby była bezradnym kociątkiem. Jackson odwrócił wzrok od swojej byłej żony, ale zaraz doszedł do wniosku, że nie może pozwolić sobie na taką słabość i znów na nią spojrzał.
— W porządku — szepnęła Theresa. Zerknęła w kierunku drzwi. Obcy na ogół bardzo podsycali jej zwykły stan chorobliwego niepokoju.
— Tess, to są moi przyjaciele, Landau Carson i Irv Kanzler. A to Jackson i Theresa Aranow. Jedziemy właśnie na egzorcyzmy.
— Na co? — zdziwił się Jackson. Natychmiast tego pożałował. Irv wyjął z kieszeni swej konsumowanej tuniki inhalator i głęboko odetchnął tym, co właśnie zakłócało mu procesy biochemiczne w mózgu. To właśnie był największy problem z silnie toksycznymi narkotykami rekreacyjnymi: czyściciel komórek pracowicie wyłapywał je niemal natychmiast, jak tylko dostawały się do organizmu, więc ci, którzy je zażywali, musieli co chwila brać kolejną dawkę.
— Eg-zor-cyzzz-my — wycedził Landau, naśladując obcy akcent. To on miał na sobie pszczoły. — Nie słyszałeś o nich? Chyba musiałeś o nich słyszeć?
— Jackson nigdy o niczym nie słyszy — wtrąciła Cazie. — Nigdy nie wychodzi z enklawy, żeby nie pobrudzić się między Amatorami.
— Czasem ją jednak opuszczam — odpowiedział zrównoważonym tonem.
— Miło mi to słyszeć — odrzekła natychmiast Cazie, częstując się kieliszkiem słoneczka. Paznokieć na serdecznym palcu pokrywało holo motyla, rozpaczliwie trzepoczącego skrzydłami.
— Eg-zor-cyzzzm — wyjaśniał mu Landau z mocno przesadną cierpliwością — to po prostu supernowa. Czysty wstrząs mózgu. Można umrzeć ze śmiechu.
— Wątpię — odparł Jackson, przysięgając sobie w duchu, że to było ostatnie słowo, jakie powiedział do tej trucizny. Założył ręce na piersi i zaraz zdał sobie sprawę, że sprawia wrażenie tak nadętego, jak go zapewne przedstawiła Cazie, więc szybko je opuścił.
— Na pewno słyszałeś o kulcie Matki Mirandy? — ciągnął Landau. — To taki rodzaj religii dla Amatorów Życia — bardzo typowej. Miranda jako Dziewica Maryja, wstawiająca się za nimi u Najwyższego. A o co? Nie o zbawienie, łaskę, pokój na świecie albo którąś z tych innych nudnych wieczystych prawd. Nie — czciciele Matki Mirandy modlą się o nieśmiertelność. O kolejną Przemianę. Jeśli Superbezsenni mogli nam dostarczyć poprzednie strzykawki, powiada ta śmiechu warta teologia, równie dobrze mogą przedstawić kolejny cud, dzięki któremu nasi mali brudni Amatorzy będą ciągnąć w nieskończoność.
Irv wybuchnął ostrym, szczekliwym śmiechem, przypominającym pękanie lodu, po czym jeszcze raz skorzystał ze swego inhalatora. Preparat oddziaływał bezpośrednio na ośrodek odczuwania przyjemności, jak zgadywał Jackson, do tego kilka halucynogennych dodatków oraz starannie dobrany depresant, który ma obniżyć hamowanie reakcji.
— Landau, taki z ciebie mało oryginalny snob — odezwała się Cazie. — Nie tylko Amatorzy wyznają kult Matki Mirandy. Czczą ją także niektóre Woły.
Theresa przesunęła się niespokojnie — oznaczało to, że jest czymś poruszona, taki kinetyczny ekwiwalent płaczliwego jęku. Jackson wziął ją za rękę.
— Ale to przeważnie Amatorzy — upierał się Landau. — Nasze od niedawna samowystarczalne, wyzwolone spod władzy korporacji osiemdziesiąt procent społeczeństwa. I tylko Amatorzy wykonują egzorcyzzzmy.
— Co egzorcyzmują? Demony? — zapytała Theresa, tak cicho, że Jackson z początku myślał, iż nie usłyszał jej nikt poza nim.
— Nie, jasne, że nie — odpowiedział jednak Landau. Jego pszczoły chwilami głośniej bzyczały. — Nieczyste myśli.