Bez Dirka?
Stanowczy krok Lizzie na chwilę zgubił rytm. Nie może go zabrać. Inaczej przez cały czas będzie płakał ze strachu przed nowym otoczeniem. A ona przez cały czas będzie musiała się nim zajmować. Nikt jej nie powiedział, kiedy z taką radością zaszła w ciążę, ile dziecko zabiera człowiekowi czasu. Zwłaszcza takie, które raczkuje i wszystko wkłada do buzi. Nie może wziąć Dirka. Będzie musiała zostawić go z Annie i resztą plemienia, tam gdzie jego miejsce, dopóki nie uda jej się znaleźć czegoś, dzięki czemu dowie się, co ma robić, żeby go wyleczyć.
A ona już na pewno to znajdzie. W końcu jest Lizzie Francy. A oni — kimkolwiek są! — nigdy nie dadzą jej rady!
I popędziła przed siebie, z powrotem do obozu.
Znalazła chatę z pianki budowlanej jakieś trzy kilometry od obozu. Wyglądała, jakby zamieszkiwała ją kiedyś rodzina Amatorów — z rodzaju tych upartych, co przed Wojnami o Przemianę woleli mieszkać samotnie na górskim zboczu niż w utrzymywanych przez rząd miastach. Zanim stąd odeszli, większość rzeczy spalili w ogniskach, a resztę zabrali ze sobą. Nie było mebli ani kanalizacji. Lizzie jednak niczego nie potrzebowała. Drzwi nadal szczelnie się zamykały, a plastikowe szyby były nienaruszone. W lesie płynął potok.
Najpierw wygnała z kątów zwierzęta: szopa, węża, świeżo wyklute pająki. Potem przyniosła stożek Y, swoje posłanie i plastikowy dzban na wodę. Następnie usiadła po turecku na posłaniu, oparła się z plecami o gołą ścianę i zaczęła rozmawiać ze swym terminalem.
Zaczęła — bo przecież musiała od czegoś zacząć — od Donalda Serrano. Nowy nadzorca okręgowy sprawował swój urząd mniej więcej tak samo jak świętej pamięci Harold Winthrop Wayland. Staranne badania Lizzie nie potwierdziły powiązań Serrano — osobistych lub finansowych — z jakąkolwiek firmą farmaceutyczną. Jeśli takie powiązania rzeczywiście istniały, Serrano umiał ukryć je lepiej, niż Lizzie potrafiła szperać. A to raczej mało prawdopodobne.
Następnie sprawdziła główne kompanie biotechniczne. To było znacznie trudniejsze. Nie chciała, żeby ktoś znalazł ją po śladach. Złamanie wszystkich kodów zabezpieczających i dobranie się do banków danych zabrało jej całe tygodnie mozolnej pracy. Korzystała z fantomowych badaczy, których konstruowała w przypadkowo wybranych systemach innych ludzi. Badacze ci z kolei sami konstruowali skomplikowane programy z klonów, penetratorów, szyfrów i ślepych uliczek. Lizzie chowała zrabowane w ten sposób pliki w jeszcze innych, znów przypadkowo wybranych systemach, do których dostęp miała tylko przez fantomy. Zachowywała najwyższą ostrożność.
Ale kiedy już udało jej się zebrać informacje, pojawiał się kolejny problem: nie miała dostatecznego naukowego zaplecza, żeby rozpoznać, co właściwie ma przed sobą. Nic nie pomogło, że wie, czego szuka — zapisów z procesów tworzenia neurofarmaceutyku, który na stale zmienia reakcje mózgu w kierunku większej lękliwości. Kilka przedsiębiorstw pracowało właśnie nad wynalezieniem ekstatycznego narkotyku, który umiałby się wymknąć czyścicielowi komórek, ale nikt, o ile Lizzie potrafiła się zorientować, nie odnosił w tej dziedzinie żadnych znaczących sukcesów.
Szczególną uwagę zwracała na Kelvin-Castner. Ich banki danych pełne były tajemniczych raportów mówiących o tym, co działo się z próbkami tkanek pobranymi od Shockeya i Dirka. Wyglądało na to, że codziennie do zespołu dołączali wciąż nowi badacze, co dzień kupowano coraz więcej sprzętu, wypełniano coraz więcej tymczasowych raportów, spisywano coraz więcej laboratoryjnych notatek, których nie potrafiła odczytać. Lekarze w Kelvin-Castner zajmowali się czymś, co z dnia na dzień rosło i nabierało coraz większego znaczenia. Częściowo finansował to TenTech. Ale Lizzie sama nie potrafiła określić, czy rzeczywiście pracują nad wynalezieniem środka przeciwdziałającego skutkom tamtego neurofarmaceutyku, czy tylko dalej prowadzą badania nad narkotykami przyjemności. Brakowało jej wykształcenia.
Codziennie schodziła z góry, żeby choć przez kilka minut popatrzeć na Dirka. Na obozowym terminalu nigdy nie czekała na nią żadna wiadomość od doktora Aranowa, która wyjaśniłaby jej, co się dzieje.
Dlaczego niby miałby jej to wyjaśnić? Przecież Lizzie jest nikim.
Potem zajęła się szperaniem w obozach innych Amatorów. Było to zarazem łatwiejsze i trudniejsze: tymczasowe obozowiska, zawsze w ruchu, zawsze miały jednego czy dwóch młodych ludzi, którzy umieli wykorzystywać terminal. Niektórzy z nich szperali szeroko i głęboko, inni tylko przeglądali pocztę w innych obozach. Należało rozejrzeć się za jakimiś wzorami. Z drugiej strony, Amatorzy na ogół wcale nie umieli maskować swych elektronicznych śladów. Było wiele danych nie uszeregowanych i poszarpanych, ale nie zaszyfrowanych.
Napisała kilka programów, które miały analizować przynajmniej tuzin różnego rodzaju danych, w poszukiwaniu… czego właściwie? Jak można wykorzystać sieć, żeby z jej pomocą wytropić strach przed nowościami? Jeśli ludzie bali się nowych rejonów, po prostu się w nie nie zapuszczali. Jak można wykryć brak pewnych grup ludzi na obszarze całego kontynentu?
Powoli, powolutku, jej oparte na rachunku prawdopodobieństwa programy zaczęły wyławiać pewne konkretne układy.
Obóz Amatorów w miejscu zwanym Judith Falls, w Iowa, szperał w rachunkach najbliższego magazynu codziennie dokładnie o tej samej porze, i zawsze przez tyle samo czasu. Ten powtarzający się wzór nie istniał jeszcze przed kwietniem.
Plemię włóczące się po Teksasie wysyłało pozdrowienia zawsze tym samym krewnym i zawsze w tej samej kolejności, mniej więcej w tych samych słowach, i zawsze tego samego dnia tygodnia. A zaczęło trzeciego kwietnia.
Ludzie z jakiegoś miasta w północnym Oregonie, którzy mieszkali tam przed Wojnami o Przemiany, szperali w danych tylko w czwartkowe popołudnia. Każdego czwartku jakiś szperacz — technicznie nie najgorszy, jak stwierdziła z uznaniem Lizzie — włamywał się do tych samych okolicznych biotechnicznych banków danych. Jak Lizzie udało się prześledzić, przeszukiwał, czy też przeszukiwała, najróżniejsze spisy i listy w poszukiwaniu strzykawek Przemiany, nigdy żadnych nie znajdując.
Lizzie siedziała po turecku na swoim posłaniu i szarpała się za kosmyki włosów. Drzwi chaty otwarte były na oścież, gdyż zimna wiosna ustąpiła miejsca nagłemu i wczesnemu latu, choć był to dopiero maj. Z ciepłym powiewem wpadał do środka zapach dzikiej mięty. Zakładające gniazda ptaki śpiewały w konarach okrywających się liśćmi drzew. Lizzie nie zwracała na to najmniejszej uwagi.
Załóżmy, że te amatorskie obozy też zainfekowano tym neurofarmaceutykiem, tak jak obóz Lizzie. Załóżmy, że to właśnie dlatego powtarzali stale te same działania — bezpieczne i rutynowe. Załóżmy dalej, że i tamte miejsca wykorzystywane są do testów. Co z tego może wynikać dla niej? Lizzie nie może przecież powędrować do Iowy, Teksasu albo Oregonu, żeby przeprowadzić w tamtejszych obozach prywatne śledztwo. A gdyby nawet mogła — to co? Może się najwyżej przekonać, że i inni Amatorzy zostali królikami doświadczalnymi. Ale ta wiedza w niczym jej nie pomoże.
Od długiego siedzenia bolały ją plecy i kark, a lewa stopa zupełnie zdrętwiała.
Musi wymyślić coś innego. No dobrze, dajmy spokój Amatorom, którzy mogli zostać zainfekowani, oraz fabrykom leków, które mogły coś takiego wyprodukować. Kto zostaje? Kto chciałby, żeby wszystko zostało tak, jak jest? Wołowscy politycy, owszem. Dowiodły tego nieudane wybory Shockeya. Ale jak tu się dowiedzieć, którzy politycy byli w stanie załatwić sobie taką broń do walki politycznej? Nie przydały się monitorowanie ani programy selekcyjne, ani algorytmy decyzyjne Lelanda-Warnera, ani rachunek prawdopodobieństwa. No to co teraz?