„Idź za pieniędzmi” — tak zawsze mawia Vicki. Ale Lizzie już próbowała, badając inwestorów przedsiębiorstw farmakologicznych, i nic. W każdym razie nie dotarła tam, gdzie mogłaby cokolwiek zrozumieć. No to co teraz?
Nie zaczynaj od produktu końcowego, neurofarmaceutyku, żeby dojść do pieniędzy. Zacznij od pieniędzy i dotrzyj do farmaceutyku. Ale to okazało się niemożliwe do wykonania. Lizzie mogła przeszperać rejestry najważniejszych światowych banków — a przynajmniej większości z nich — ale często nie umiała prześledzić transakcji, które wykryła. Nie znała się na finansach. I ani razu nie udało jej się w tych bankowych rejestrach nic zmienić. No, teraz może nie jest jej to potrzebne. Problem leżał w czym innym: w samej liczbie dziennych transferów pieniężnych dookoła Ziemi, Księżyca, Marsa i stacji orbitalnych. Skąd mogła wiedzieć, które z nich mają coś wspólnego z tajnym neurofarmaceutykiem, wyprodukowanym Bóg wie gdzie i przez Bóg wie kogo? Nie da rady.
Nie mogła wyśledzić twórców narkotyku. Nie mogła wyśledzić pieniędzy. No dobra — spróbuj jeszcze raz. Jeżeli te obozy w Iowa, Teksasie i Oregonie rzeczywiście służą do testowania, ludzie, którzy tym się zajmują, z pewnością chcą znać ich wyniki. W tym celu muszą je obserwować, najpewniej przez robokamerę. Może przez satelitę orbitalnego do dużych zbliżeń.
A to znaczy, że muszą też obserwować jej plemię.
Lizzie poczuła, jak przebiegają dreszcz. Czy sekretne sondy, ukryte za maskującymi polami Y, obserwują jej kryjówkę w górskiej chacie? Czy patrzyli, jak co dzień schodzi na dół, żeby zobaczyć Dirka? Czy kogoś bawi myśl, że Lizzie sądziła, iż może tak łatwo ustrzec się przed zainfekowaniem, jeśli oni dojdą do wniosku, że chcą ją zainfekować? A co gorsza — czy ktoś, pomimo wszystkich jej starań, szedł po elektronicznych śladach, kiedy szperała w sieci dzień i noc?
Wstała, tupnęła zdrętwiałą stopą i podeszła do drzwi. W głupim odruchu uniosła wzrok ku błękitnemu niebu. Oczywiście, nic na nim nie było. Świeży zapach mięty przypomniał jej, że już od kilku dni się nie kąpała ani nie myła włosów. Cuchnęła jak skunks.
Weszła z powrotem, usiadła na brudnym posłaniu i wpatrzyła się w swój terminal.
Nie miał aplikacji radarowych — a już na pewno nic nie zdziała, jeśli sondy rzeczywiście są na orbicie i to dobrze zamaskowane. Monitorowanie wizyjne było poza jej możliwościami. Ale jest w stanie wykryć naziemne źródło stałego strumienia danych, jeśli znajduje się w promieniu około półtora kilometra. Chyba że — rzecz jasna — owe teoretyczne ukryte sondy wytropią ją pierwsze i przestaną nadawać.
Trzeciej nocy znalazła. Stały strumień danych, dobrze zaszyfrowany, ze źródła ukrytego w grubym pniu sosny o jakieś trzydzieści metrów od budynku plemiennego. Miało bezpośredni wgląd w ich poletko żywieniowe. Lizzie nie była pewna, czego dotyczą te dane — nie była w stanie przeszperać strumienia. Już samo to budziło strach.
Ale mimo że nie dała rady złamać kodów — a bardzo się przykładała — mogła przynajmniej ustalić, dokąd płynął ten strumień. Tryskał prosto w górę, niewątpliwie do jakiegoś satelity łącznościowego na orbicie. A tam miejsce przeznaczenia będzie tak zamazane, że teoretycznie nie do wykrycia. Ale nie dla Lizzie. Zajmuje się przekaźnikami nie od dziś.
Pracowała nad tym przez cały ranek, kiedy po dachu bębnił wesoło ciepły deszcz, a jej serce łkało z tęsknoty za Dirkiem. W końcu, zgodnie z oczekiwaniami, zdołała wyszperać dane dotyczące transmisji.
Na chwilę zabrakło jej tchu; rozejrzała się dziko dookoła, choć oczywiście nikogo tam nie było. Potem, z sercem tak roztrzepotanym jak serce Dirka, kiedy tylko odrywała go od ulubionych klocków, wyłączyła cały swój system. Wyłączyła nawet i zamknęła na klucz swój terminal. Siedząc po turecku i wpatrując się w pustkę, próbowała myśleć, co z tego wynika, co to może oznaczać i jak należy się teraz zabezpieczyć. I niczego nie mogła wymyślić.
Obserwacje dotyczące jej plemienia były rzeczywiście transmitowane na orbitę. Do Azylu.
— Muszę odnaleźć doktora Aranowa — oświadczyła Lizzie Billy’emu Washingtonowi, ponieważ komuś musiała o tym powiedzieć. Znalazła Billy’ego tam, gdzie zawsze bywał wczesnym popołudniem — nad potokiem, na rybach.
— Nie, najlepiej zostań tutaj — odpowiedział jej Billy, ale znacznie łagodniej, niżby to zrobiła Annie. „Indywidualne różnice w procesach biochemicznych” — tak to określił doktor Aranow. Ludzie różnie reagują — czasem nawet bardzo różnie — na każdy narkotyk.
— Nie mogę tu zostać, Billy. Muszę znaleźć doktora Aranowa i Vicki.
— Mów głośniej, co? Nic cię nie słyszę.
— Nie, nie mam zamiaru mówić głośniej, Billy. — Podsłuch był o czterysta metrów stąd, ale Lizzie nie zamierzała ryzykować. — Jak mogę się dostać do enklawy Wschodniego Manhattanu?
— Manhattanu?! Nie możesz, sama wiesz.
— Nie wierzę. Ty wiesz o wiele więcej, niż mówisz, Billy. Przez cały czas gadałeś z różnymi obcymi, zanim się tu osiedliliśmy na zimę. — Zobaczyła, jak na samo wspomnienie obcych w jego oczach rozbłyskają światełka niepokoju. — Grawkolej nie chodzi, już sprawdzałam, ale przecież musi być jakiś sposób!
Coś szarpnęło za linkę. Billy wyciągnął ją z wody, ale haczyk był pusty, a przynęta zniknęła. Założył następnego robaka.
— Lizzie, masz teraz małe dziecko. Nie powinnaś wędrować po jakichś niebezpiecznych miejscach, kiedy masz się zajmować Dirkiem.
— Jak mogę się dostać do Wschodniego Manhattanu?
— Nie możesz i już.
Billy był uparty jeszcze przed neurofarmaceutykiem.
Ponieważ Lizzie nie odzywała się, stary mężczyzna powiedział w końcu:
— Jeśli musisz pogadać z doktorem Aranowem, możesz do niego zadzwonić.
— Nie mogę.
— A czemu?
„Bo wszystko, co przejdzie przez mój terminal, podsłuchają ci z Azylu”. Ale nie mogła powiedzieć tego na głos. Billy, potraktowany neurofarmaceutykiem, dostałby zawału.
— Po prostu nie mogę, Billy. Nie zadawaj mi pytań.
Znów się zaniepokoił. Poderwał wędkę, choć nic właściwie nie ciągnęło linki, i popatrzył na robaka. Po chwili opuścił kij z powrotem nad wodę.
— Billy, wiem, że ty wiesz. Jak mogę się dostać do Wschodniego Manhattanu?
— Nie powinnaś…
— Jak?!
Twarz Billy’ego pokryła się kroplami potu. Lizzie starała się zwalczyć ogarniające ją zniecierpliwienie. Annie na jego miejscu dawno by stąd uciekła w ataku paniki. Tak samo Shockey, ten niegdyś taki zuchowaty samochwała. Indywidualne różnice w procesach biochemicznych.
— Jeden człowiek — odezwał się w końcu Billy — powiedział mi zeszłej jesieni, że tory grawkolejowe na wschód od rzeki prowadzą prosto do Wschodniego Manhattanu. Ale nie przejdziesz przez pole ochronne enklawy, Lizzie. Sama o tym wiesz!
— Której rzeki? Gdzie?
— Której rzeki? Mamy tu tylko jedną. Wpływa do niej ten potok.
Mamy tylko jedną. Co nie zaistniało w świecie Billy’ego przed neurofarmaceutykiem, nie istniało wcale. A mimo to on jeden w całym obozie zbadał okoliczne tereny.
— Ile dni trzeba iść?
Teraz rzeczywiście wpadł w panikę. Położył jej na ramieniu roztrzęsioną dłoń.
— Lizzie, nie możesz tam iść! To zbyt niebezpieczne, młoda dziewczyna sama, a poza tym masz tu Dirka…