Выбрать главу

— Nie. Nigdy nie udawałaś — potwierdził z bólem.

A ona nieoczekiwanie odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się — głośnym, serdecznym śmiechem, pozbawionym histerii. Wtedy Jacksonowi mignęło w środku jakieś stare uczucie — „nie mogę dać jej odejść” — i poczuł, że dokładnie w tej samej chwili owo uczucie zanika, pozostawiając po sobie pustkę.

— Idę teraz odwiedzić Theresę — rzuciła lekko.

Kiedy wyszła, postał tak jeszcze chwilę, czekając. Teraz wejdzie Vicki z jakąś sardoniczną i prowokującą uwagą na ustach. Tak to właśnie zawsze wyglądało: on kłócił się z Cazie, Vicki podsłuchiwała pod drzwiami, a potem wchodziła i rozdrapywała mu rany. Tak to się właśnie odbywało.

Ale tym razem to nie była tylko kolejna rutynowa kłótnia z Cazie. Po kilku minutach Vicki rzeczywiście weszła, ale nie żeby go drażnić. Wciągała przez głowę sweter tak gwałtownie, że zburzyła sobie fryzurę. Patrzyła nie widzącym wzrokiem.

— Biorę twój helikopter, Jack. Lizzie zniknęła.

— Lizzie? Jak to zniknęła?

— Annie nic nie wie. Ale Lizzie opuściła obóz tydzień temu i od tamtej pory nie dała znaku życia. Zaraz po jej odejściu szukało jej w obozie dwóch genomodyfikowanych obcych. Annie, rzecz jasna, jest tym przerażona.

— Tydzień… Słuchaj, Vicki, nie mogę lecieć z tobą, muszę jechać do Kevin-Castner…

To na moment odwróciło jej uwagę od tamtej sprawy: z twarzy zniknęła na chwilę zimna determinacja, oczy zajaśniały. Ale tylko na jedną chwilę.

— …ale mogę dać ci pistolet — dokończył Jackson. — Laser larsen-colt, który…

— Nie masz nic, co dałoby się porównać z tym, co sama mogę zdobyć — przerwała mu Vicki z tym swoim fachowym chłodem i wyszła, a Jackson pozostał bez słowa w gabinecie zarzuconym wydrukami, których jeszcze nie czytał.

INTERLUDIUM

DATA TRANSMISJI: 13 maja, 2121

DO: Bazy księżycowej Selene

PRZEZ: Stacje naziemną enklawy Dallas, satelitę GEO C-1867 (USA), satelitę E-643 (Brazylia)

TYP PRZESŁANIA: Szyfrowane

KLASA PRZESŁANIA: Klasa C, opłacone ze środków prywatnych

POCHODZENIE: Gregory Ross Elmsworth

TREŚĆ PRZESŁANIA:

Pani Sharifi — niewątpliwie wiadomo pani, kim jestem — twierdząc inaczej, obrażałbym pani inteligencję. Obywatele Stanów Zjednoczonych zechcieli odrzucić moją kandydaturę na prezydenta, ale nie oznacza to, że nie jestem gotów nadal służyć temu wielkiemu krajowi najlepiej, jak potrafię. Dlatego jestem skłonny zaofiarować pani miliard dolarów — jedną trzecią moich prywatnych zasobów — w zamian za kompletne naukowe wyjaśnienie pani strzykawek Przemiany, które umożliwiłoby ich przemysłowe powielanie. Informacje te przekażę nieodpłatnie wszystkim zakładom przemysłu farmaceutycznego w Stanach Zjednoczonych. Choć pani zasoby finansowe są bez wątpienia ogromne, nie wierzę, by pozostała pani obojętna na moją propozycję.

Załączam adresy i szyfry, które pozwolą pani skontaktować się z moimi prawnikami.

Sprawmy, by historia wyraziła się o nas obojgu życzliwie.

Z poważaniem,

Gregory Ross Elmsworth

Elmsworth Enterprises International, Inc.

POTWIERDZENIE: Nie otrzymano

CZĘŚĆ TRZECIA

Maj 2121

Niemożliwe jest, aby istota taka jak człowiek była zupełnie obojętna na dobry czy zły los współziomków i nie była gotowa orzec, samodzielnie i bezstronnie, że to, co sprzyja ich szczęściu, jest dobre, to zaś, co przyczynia się do ich nieszczęścia, jest złe.

DAVID HUME, AN ENQUIRY CONCERNING THE PRINCIPLES OF MORALS

19

LIZZIE COFNĘŁA SIĘ GŁĘBIEJ W CIEŃ BUDYNKU. PLEMIĘ było tuż za rogiem. Nie, to nie było plemię — plemię miało swoje zasady, porządek, wzajemną życzliwość. To tutaj było… było… sama nie wiedziała, jak to nazwać.

„Szumowina tej Ziemi” — usłyszała w głowie głos matki. O kim Annie mogła tak mówić? O nikim, kto choć trochę przypominałby tych ludzi — takich jak oni nigdy nie było we Wschodnim Oleancie ani w okręgu Willoughby. Lizzie nie mogła sobie przypomnieć, kogo Annie nazwała szumowiną. Nic nie mogła sobie przypomnieć. Była przerażona.

— Ty, moja kolej — usłyszała męski głos. — Złaź z niej, no!

— Wstrzymaj konia, ja już kończę… No, bierz ją sobie.

Trzeci głos wybuchnął śmiechem.

— Wieleś mu nie zostawił, co, Ed? Mam nadzieję, że Cal nie lubi specjalnie ognistych!

— Kurwa mać, ona już nawet nie oddycha!

— Pewnie, że oddycha. Właź, Cal.

— Jezu!

— Kto ostatni, ten dostaje mokre.

Lizzie zmacała palcami swój pas i poczuła pod nimi uspokajający wzgórek osobistego pola siłowego. Było włączone. Widziała wokół rąk delikatne połyskiwanie. Tamci nie mogą jej skrzywdzić, nawet jeśli jej dopadną. Mogą co najwyżej poobijać ją trochę w tej kasetce z pola, w której tkwi jak kiełbasa w osłonce. Lizzie przypomniała sobie kiełbaski, które kiedyś robiła Annie. Kiełbasa… Co ona tu wymyśla o tej kiełbasie?! Tę dziewczynę tam właśnie… A Lizzie nic nie może zrobić, żeby jej pomóc. Nie może pomóc nawet samej sobie, nie może schować się wewnątrz budynku, przy którym się teraz kuli. Budynek, jak wszystkie inne na tej opuszczonej zajezdni grawkolei, chroniło pole Y. Przycisnęła się swoim polem do pola budynku.

Tamta dziewczyna krzyczała.

Lizzie zamknęła oczy. Ale nadal ją widziała, widziała to wszystko: nagą dziewczynę rozciągniętą i przywiązaną na ziemi, tych czterech i trochę dalej resztę plemienia. Inne kobiety, które nie zwracają uwagi na to, co się dzieje, bo dziewczynę porwano z obcego plemienia, nie była jedną z nich. I dzieci, popatrujące ciekawie na tych czterech…

Jak oni mogą? Jak mogą?!

— No, masz już dość — odezwał się jeden z tej czwórki. — No, chodźże, trza się stąd ruszać.

— Dajże mu chwilę, Ed. Starzy potrzebują czasu.

Ostry wybuch śmiechu.

A co będzie, jeśli jedno z tych ciekawskich dzieci przejdzie się za róg budynku i zobaczy Lizzie? Może go złapać i pozbawić przytomności, zanim zdąży zawołać innych.

Nie, nie mogłaby. Mały chłopczyk, jakim za kilka lat będzie Dirk… nie mogłaby. No, a ile może wytrzymać takie pole siłowe? Pole od Vicki nosiła już przez dwa tygodnie, ale naprawdę nie miała pojęcia o jego wytrzymałości. Chroniło ją przed owadami, szopami, deszczem i cierniami. I tylko na tym zdołała je przetestować.

— No, rusz się, Cal! — krzyknął jeden z mężczyzn. — Idziemy!

Obok budynku Lizzie przeszło powoli całe plemię. Siedemnaścioro, dwadzieścioro, dwadzieścioro pięcioro. Mieli na sobie wystrzępione kombinezony, nieśli brezent i dzbanki z wodą. Nie widać było ani stożków Y, ani żadnych terminali. Widziała czworo umorusanych Odmienionych małych dzieci, ale żadnych niemowląt. Kiedy znaleźli się poza zasięgiem jej wzroku i słuchu, odważyła się przejść za róg budynku.

Dziewczyna nie żyła. Krew z poderżniętego gardła wsiąkała w ziemię. Szeroko otwarte oczy, twarz wykrzywiona w grymasie błagalnego przerażenia. Musiała być w wieku Lizzie, ale była mniejsza, miała jaśniejsze włosy. W jednym uchu tkwił kolczyk z blachy, w kształcie serduszka.

Nie mogę jej pochować, myślała Lizzie. Ziemia tu była twarda; nie padało już od tygodnia. Lizzie nie miała czym kopać. Zresztą, gdyby została tu jeszcze trochę dłużej, straciłaby resztę odwagi potrzebnej na przejście przez most. O Boże, a co będzie, jeśli ci ludzie też idą przez most? Jeśli ją na nim złapią?