Nie. Ona na to nie pozwoli. Nie jest taka bezradna jak ta nieszczęśliwa dziewczyna. A zresztą grzebanie jej to wcale nie jest taki dobry pomysł, nawet gdyby Lizzie mogła to zrobić. Plemię dziewczyny może jej teraz szukać, a lepiej będzie, kiedy się dowiedzą, co się stało, niż gdyby mieli się do końca życia zastanawiać, czy jeszcze żyje. To byłoby nie do zniesienia. Gdyby tak Dirk…
Odsunęła od siebie obrzydliwą scenę, uklękła na pokrwawionej ziemi i odwiązała ręce i nogi dziewczyny od prymitywnych drewnianych kołków. Potem powyciągała z ziemi kołki — przynajmniej tyle oszczędzi jej krewnym. Z wdzięcznością pomyślała o polu, które chroni ją przed kontaktem z lejącą się strumieniem krwią. Dźwignęła ciało dziewczyny i powlokła je w cień budynku. Oparła zwłoki o kopułę Y i nakryła wyciągniętą z plecaka koszulą, zawiązując ją lekko wokół talii, żeby nie zdmuchnął jej wiatr.
Potem szybko ruszyła w stronę mostu — zanim zrobi się zbyt ciemno, zanim za bardzo się przestraszy. Wiedziała dokładnie, gdzie się znajduje. Choć nie śmiała korzystać z terminalu, żeby z kimkolwiek się połączyć, mogła wykorzystywać informacje zgromadzone w kryształowej bibliotece, łącznie z bardzo szczegółowymi atlasami. Znajdowała się teraz w zajezdni grawkolei senatora Jamesa Corbetta w stanie New Jersey. Kolej, rzecz jasna, przestała kursować w czasie Wojen o Przemianę. Lecz otoczone polem budynki nadal tu stały, i pewnie nawet z pociągami w środku. Nic też nie mogło zniszczyć magnetycznych linii kolejowych. Lśniące, bliźniacze linie z materiału, którego Lizzie nie potrafiła rozpoznać, biegły tu z samego okręgu Willoughby. Dalej ciągnęły się przez most nad rzeką Hudson aż do Manhattanu; według jej atlasu skręcą na północ przy Central Parku i doprowadzają prosto do enklawy Wschodniego Manhattanu. A co potem?
Najpierw trzeba się tam dostać.
Lizzie popatrzyła na most, potem na niebo. Do zachodu zostały jeszcze jakieś trzy godziny. Może przemknąć się pod ochroną zmierzchu, potem ukryć się po drugiej stronie. Sam most nie zapewniał odpowiedniej osłony. Był wąski, nie szerszy niż na trzy metry, bez żadnych widocznych podpór ani wystających części. Jak on się utrzymuje? Pewnie tak samo jak linie grawkolei. Ani fizyka, ani inżynieria nie interesowały zbytnio Lizzie — tylko komputery. Niemniej powinna zebrać wszelkie możliwe informacje, zanim zacznie się przeprawiać.
Wody rzeki Hudson połyskiwały w słońcu. Nad rzeką Lizzie znalazła skrawek porośniętej zielskiem ziemi, na wpół zakryty przez wysoki brzeg. Napiła się wody, potem wyłączyła pole i szybko się rozebrała. Kiedy leżała na ziemi, żeby się nakarmić, co kilka sekund podnosiła głowę, aby się upewnić, czy nikt się nie zbliża. Słońce mile grzało jej odsłoniętą skórę, ale teraz nie potrafiła się tym cieszyć. Kiedy tylko jej Odmieniona biochemia zasygnalizowała sytość, jednym skokiem zerwała się z ziemi, ubrała i włączyła pole. Potem zasiadła do komputera. O zachodzie słońca wiedziała już wszystko, co tylko dało się znaleźć w jej kryształowej bibliotece, na temat mostu kolejowego ku czci gubernatora Samanthy Debory Velez.
Stojąc u wschodniego krańca mostu, ukryta w głębokim cieniu budynku, Lizzie bacznie nasłuchiwała. Prawie godzinę temu zorientowała się, że na most wchodzą jacyś ludzie. Ale teraz nie było widać na nim nikogo, a dobiegały jedynie krzyki krążących mew i plusk fal uderzających o nadbrzeże. Lizzie opadła na kolana i zaczęła pełznąć ukradkiem na drugą stronę, usiłując jak najmniej rzucać się w oczy.
Miała do pokonania ponad dwa kilometry.
Ciemności zapadały znacznie szybciej, niż to sobie wyliczyła. Dobrze ją kryły, ale jakoś bała się pełznąć po nie oświetlonym moście. Nie bała się, że spadnie, tylko… tylko czego? Po prostu się bała. Wszystkiego.
Nie, wcale nie. W końcu jest Lizzie Francy, najlepszym szperaczem komputerowym w tym kraju, jedynym Amatorem, jaki kiedykolwiek starał się odebrać Wołom władzę polityczną. Nie będzie się bała. Tylko tacy jak jej matka bali się wszystkiego — nawet zanim dostali ten neurofarmaceutyk.
„Zostań w domu, dziecko, tam gdzie twoje miejsce” — usłyszała znów głos Annie. Mój Boże, ależ będzie szczęśliwa, kiedy stanie się za stara, żeby słyszeć w głowie głos matki. Ile by musiała mieć lat? Pewnie nie mniej niż trzydzieści.
Potem usłyszała coś innego: głosy ludzi, którzy szli przez most od strony Manhattanu.
Zaczęła pełznąć jeszcze szybciej. Teraz widziała światło, które nieśli, jasną latarkę Y, kołyszącą się w oddali. Jak daleko? Wiatr musi wiać w jej stronę, przywiał tu ich śmiech. Męski śmiech.
To powinno gdzieś tutaj być, już uszła spory kawałek od poprzedniego…
Wymacała je wreszcie w ciemnościach, niewielkie wzniesienie na krawędzi mostu, wykorzystywane w czasie napraw. Tutaj techniczni przytwierdzali swoje pojazdy, a potem włączali dodatkowe pole, które poszerzało powierzchnię mostu, aby łatwiej było manewrować. Pole to mogło udźwignąć całe tony sprzętu, jeśli zaszła taka potrzeba. Mogło się także wyginać pod każdym żądanym kątem. Lizzie przeczytała o nich w swojej kryształowej bibliotece, w której jednak nie mogła znaleźć włączających je kodów. Nie odważyła się połączyć z satelitą, żeby wyszperać tę informację w banku danych korporacji kolejowej.
Teraz nie miała już innego wyboru.
— Włączyć system — szepnęła. — O Boże, włączyć system. Minimalna głośność.
— Terminal włączony — odszepnął komputer.
Pracowała, jak umiała najszybciej, mrucząc gorączkowo do terminalu, zezując w stronę błyskającej z przodu latarki. Chyba się zatrzymała. Od czasu do czasu wiatr przywiewał ku niej niewyraźne, podniesione głosy — to chyba jakaś kłótnia. A niech się kłócą, biją, niech się nawet pozrzucają z tego mostu… A co będzie, jeśli to ją zrzucą z mostu? Nie umiała pływać.
„Zostań w domu, dziecko, gdzie twoje miejsce”.
— Ścieżka siedemdziesiąt cztery, kod J — próbowała Lizzie. No, dalej, dalej… To musi być coś prostego, może nawet jakiś standardowy kod przemysłowy, żeby mogli go łatwo zapamiętać wciąż zmieniający się techniczni z ekip remontowych. Nie powinno tu być zbyt wielu utrudnień albo automatycznych zmian — stanowiłyby przeszkodę w razie nagłego wypadku. Musi to być coś naprawdę prostego, niezbyt dobrze zabezpieczonego.
No, wreszcie.
Latarka znów sunęła w jej stronę. Lizzie porwała swój terminal i plecak. Położyła dłoń na ciemnym wzgórku i wymówiła kod. Bezgłośnie — Bogu dzięki, że bezgłośnie! — most rozciągnął się nad wodę, przejrzystą, niknącą w ciemnościach platformą energii.
Lizzie zawahała się. To wygląda tak niematerialnie. A jeśli ona tam wpełznie, a to coś po prostu spuści ją w dół, do rzeki… Ale tak nie może się stać. Energia Y nie jest bezcielesna. Energia Y to najpewniejsza i najsolidniejsza rzecz, jaka pozostała ze starych czasów, sprzed Wojen o Przemianę, kiedy życie było jeszcze bezpieczne. Głosy zaczęły krystalizować się w słowa. „Pospieszcie się…” „Gdzie jest…” „Nigdy nie damy rady…” „Dziewczyna Janeyów…”
Mogą być w porządku. Mogą być zwykłymi, normalnymi ludźmi, którzy przechodzą przez most. Ale mogą też być jak tamte zwierzęta w zajezdni. Lizzie jeszcze raz spojrzała na prawie niewidoczne pole i przymknąwszy oczy, wtoczyła się na nie. Wyszeptała odpowiedni kod i poczuła, jak pole pod nią wygina się, porusza i przesuwa ją pod most, jakby miała dokonać inspekcji i napraw.