— Dobra, to staromodny zamek mechaniczny. Zupełnie nie do wykrycia za pomocą elektroniki. Otwiera się na numery. Jaki to kod, Thereso? Trzy cyfry… Thereso! Nie zostawiaj mnie!
— Nie wiem… zadzwoń do Jacksona…
— Nie mogę się dodzwonić. Kelvin-Castner odciął go elektronicznie, a on sam pewnie nawet o tym nie wie. Nie mogę się dostać do Lizzie, nie znam się aż tak na systemach… chwileczkę. Systemy.
— Ja… czy ja… umrę?
— Nie, jeśli tylko będę w stanie temu przeszkodzić — zapewniła ją ponuro Vicki. — I jeśli twój brat jest tak sentymentalnym naiwniakiem, za jakiego go uważam. Jones, informacje kalendarzowe!
Theresa skrzywiła się. Vicki mówiła teraz dokładnie takim samym tonem jak Cazie. Ale jak to możliwe, przecież to Theresa jest Cazie…
— O które daty pani chodzi, pani Turner? — zapytał Jones. Vicki pobiegła do łazienki, wykrzykując po drodze do Jonesa:
— Urodziny Jacksona. Urodziny Theresy…
Theresa umiera. Ale przecież nie może umrzeć, ma śpiewać nieszpory z siostrą Annę. Nieszpory, godzinki i… co tam dalej szło? Coś jeszcze. A tamto nie Odmienione dziecko z usmarkanym nosem będzie śpiewało razem z nią. Przecież mu to obiecała…
— Data ukończenia szkoły przez Jacksona! — wrzeszczała w łazience Vicki.
Jeśli Theresa umrze, ten mały chłopczyk z zasmarkanym nosem także umrze.
„Nie możesz, Jacksonie — kłóciła się z jego obrazem przy łóżku — nie możesz mnie powstrzymać. Muszę im pokazać, jak… Czy ty nie widzisz, że to dar? To zawsze był mój jedyny dar. Potrzeba. Ty mnie potrzebowałeś, żeby się mną zajmować”.
Koło niej stała teraz Vicki, trzymając coś w ręku. Już przestała wrzeszczeć. Właściwie to Theresa ledwie ją teraz słyszy. Głos Vicki dociera do niej gdzieś z bardzo daleka, ale dalej brzmi zupełnie jak głos Cazie.
— Ten kod to była jego data ślubu, niech go diabli za to bezsensowne przywiązanie. Data jego ślubu z tym narcystycznym sukubem. Thereso, posłuchaj mnie…
To coś w ręku Vicki to była strzykawka Przemiany.
— Posłuchaj, Tess. Jackson powiedział mi, że odłożył to w sejfie dla ciebie. Na wypadek gdybyś pewnego dnia zmieniła zdanie. Zaraziłaś się od tamtego dziecka jakąś chorobą, to musi być jeden z tych szybko mutujących wirusów — teraz kiedy populacja nosicieli nie ma już szczepionek, z lasów wyłazi pełno takich mikrobów. Tess, dałam ci leki antywirusowe z zapasów Jacksona, ale wygląda na to, że żaden nie zadziałał. Ja o medycynie nie mam zielonego pojęcia, robopielęgniarki już nie ma, nie mogę połączyć się z Jacksonem. To musi być strzykawka Przemiany…
Theresa potrząsnęła przecząco głową. Łzy ją zapiekły.
— Tessie, i tak prędzej czy później musiałabyś to zrobić z powodu promieniowania, które wchłonęłaś w Nowym Meksyku. Krzywe nowotworów… Mam zamiar cię zaszczepić, Thereso. Muszę.
— D-d-d… — nie mogła wykrztusić z siebie tego słowa. Dar. Jej dar. Zniknie, jeśli zostanie Odmieniona, człowiek musi walczyć, żeby zyskać duszę… tak mówili… wszyscy wielcy ludzie w historii, Thomas wynalazł jej odpowiednie cytaty…
— Przykro mi, Tess. — Vicki złapała ją mocno za ramię i uniosła strzykawkę.
— Żebraczka — zdołała wyszeptać. — Dar… — Zamknęła oczy, gorączka tańczyła po jej ciele i wypalała duszę. Zniknie.
Nic nie poczuła. Ale kiedy otwarła oczy, Vicki nadal trzymała strzykawkę nad jej ramieniem.
— Tessie — szepnęła. — Czy naprawdę wolisz umrzeć? Nie mogę cię do tego zmusić… No tak, w zasadzie mogę. Ale nie powinnam, to ty sama musisz zdecydować. Niech cię wszyscy diabli, Jackson! To powinien być twój problem!
— Mój… problem — poprawiła Tess.
Vicki wpatrzyła się w nią w zdumieniu.
— Tak. To twój problem. Twoje życie, twoja decyzja… Boże, Tess, ja mogę nie… no dobra. Ty wybierasz. Czy powinnam cię zaszczepić? Jeśli tego nie zrobię, możesz umrzeć — ale nie wiem tego na pewno. Jeśli cię zaszczepię, być może w jakimś stopniu zmienią ci się procesy biochemiczne w mózgu… Nie znam się na tym, nie jestem lekarzem!
Zmienią jej się procesy biochemiczne w mózgu. Ale przecież Theresa umie już robić coś takiego sama! Umie być Cazie, umie być żebraczką, umie się zmusić do panowania nad własnym mózgiem… przynajmniej trochę.
Wystarczająco, by nadal być Theresą.
Nawet kiedy jej ciało zostanie Odmienione. Jest czymś więcej niż tylko ciałem. Ale czy nie jest tego świadoma od zawsze? Czy nie o to tak gorączkowo wykłócała się z Jacksonem?
— Tess? Uśmiechasz się jak… Boże mój, skarbie, twoje czoło dosłownie płonie… sama nie wiem, co mam robić!
— Zaszczep mnie — powiedziała jej Theresa i w tej samej chwili igła zanurzyła się w jej skórze, a Theresa pomyślała wśród oślepiającego wiru gorączki, że Vicki jednak różni się czymś od Cazie — Cazie nigdy by się nie przyznała, że nie wie, co robić.
Zawartość wąskiej czarnej strzykawki przelała się w jej ramię.
24
KIEDY VICKI SKOŃCZYŁA, JACKSON PRZEZ DŁUGI CZAS leżał w milczeniu. Jej ciało, leżące tuż obok na wąskim łóżku dla gości Kelvin-Castner, już go nie rozpraszało, ale z pewnością nie czuł się też senny.
Wierzył jej. Mimo że niektóre z wydarzeń, o których naszeptała mu przed chwilą do ucha, wydały mu się wręcz niewiarygodne. Theresa — jego Theresa — wyciągająca z więzienia Lizzie Francy? Udająca się samopas do obozu Amatorów, żeby dać im robopielęgniarkę? Z własnej woli Odmieniona?
A mimo wszystko wierzył Vicki. Ale z drugiej strony zawsze wierzył też Cazie, aż do chwili kiedy przybył tu, do Kelvin-Castner…
— Mam ci coś do pokazania — dodała Vicki, nieco sennym głosem. — Coś w rodzaju dowodu. Ale to może poczekać do rana. Jestem wyjątkowo śpiąca. Wykończyły mnie Lizzie i Theresa, te dzieci nowej ery…
— Te co? — zdziwił się Jackson bardziej szorstko, niż zamierzał, bo czuł się zupełnie zdezorientowany. Theresa, zaszczepiona z własnej woli… Theresa Odmieniona. Czy nadal będzie jej potrzebny?
— Dzieci nowej ery… — powtórzyła Vicki niemal bełkotliwie. — Samozwańcze… — I już spała.
Jackson wysunął się spod jej bezwładnego ciała i wstał z łóżka. Sen był teraz wykluczony. W pokoiku — najwyżej trzy na trzy — spacerować się nie dało. A kiedy będzie korzystał z komputera, obudzi Vicki. Wolał, żeby spała. Inaczej tylko dołoży mu kilka kolejnych emocjonalnych prawych sierpowych — bo to właśnie zrobiła — a dzisiaj zgarnął ich już o wiele za dużo.
Ile człowiek może znieść ciosów, od których kolebie mu się mózg? I czemu do cholery to właśnie on ma je znosić?
Jackson bezszelestnie otworzył drzwi sypialni, zamknął je za sobą, po czym ruszył na bosaka i w pożyczonej piżamie wzdłuż nieznajomie wyglądającego korytarza, takiego, jaki spotyka się w różnych instytucjach. Przy końcu natrafił na mały, pusty pokój. Jasne, że pusty — w końcu to sam środek nocy. W pomieszczeniu stała kanapa, kilka krzeseł, stół, robot obsługi — wszystko wyglądało tak samo jak korytarz — oraz płaskoekranowy terminal.
— Włączyć system — zarządził Jackson.
— Słucham, w czym mogę pomóc? — odpowiedział jakiś anonimowy program, przeznaczony dla znudzonych technicznych lub cierpiących na bezsenność gości. Niewątpliwie z ograniczonym dostępem. Ale wystarczy.
— Sieć informacyjna, proszę. Kanał trzydziesty piąty.