Выбрать главу

Kupowała mu książki, pakowała w tajemnicy przed nim do walizek, torby i jego worka marynarskiego. Potem odnajdował je w złożonych spodniach, pomiędzy skarpetami i bielizną, zatopione w foliowej torbie pod kilogramami krówek, które tak lubił, lub w kartonach z butami, które mu kupiła. W portach lub gdy przybijali do statku bazy, aby wziąć lód, wodę, wymienić sieci czy usunąć awarię, zawsze czekały na niego listy i przesyłki z książkami. Nie miał gdzie ich trzymać w ciasnej kabinie dzielonej z Jackiem. Kiedyś zapytał stewarda, czy może postawić je na tej pustej półce nad telewizorem zaraz przy wejściu do oficerskiej mesy.

– Oczywiście, że możesz. Książek ta banda nie czyta, więc ci nie ukradną. Oni wolą pornosy u elektryka.

Steward się mylił. Bardzo się mylił. Już po tygodniu książki zaczęły znikać z półki. Po kilku dniach wracały. Oficjalnie nikt w rozmowach przy posiłkach, w kabinach przy wódce albo przy pracy na pokładzie nie przyznawał się, że czyta książki z półki w mesie. Po miesiącu półka stała właściwie cały czas pusta. Co kto położył tam książkę, znikała. Sprawa nagłośniła się, gdy wyszło na jaw, że trzeci mechanik trzyma książki tygodniami w swojej kabinie i na dodatek podkreśla długopisem całe fragmenty tekstu. Rozpoznał to lekarz, u którego mechanik kwitował tym samym długopisem odbiór apteczki dla maszynowni.

Kiedyś przy kolacji lekarz, jak zawsze podniecony – niektórzy twierdzili, że regularnie wykrada morfinę z przeszklonej szafki w gabinecie i tylko dla niepoznaki wypija pół butelki piwa, aby cuchnąć alkoholem – zaczął dyskutować o polityce z radiowcem. Jak zawsze przy tym temacie zaczynała się najprawdziwsza uliczna pyskówka. W pewnym momencie trzeci mechanik, siedzący po przeciwnej stronie stołu, poparł radiowca. I wtedy lekarz wrzasnął na całą mesę:

– A ty kurwa co? Myślisz, że książki to twoje zaświadczenie o poczytalności, na którym możesz sobie podkreślać fragmenty, z których wynika, że nie masz jeszcze szajby? Poza tym już dwa tygodnie trzymasz „Bębenek…” Grassa pod swoją obślinioną poduszką. Co ty, onanizujesz się do tego Grassa?! Pornos u elektryka już ci nie wystarcza?!

W ten oto sposób wyszło na jaw, że rybacy w wolnych chwilach, nawet jeśli niechętnie się do tego przyznają, czytają Grassa, Hemingwaya, Dostojewskiego, Remarque'a, ale także Ankę Kowalską i Chmielewską. Alicja śmiała się, gdy po powrocie z tego rejsu opowiedział jej tę historię.

Ona tak cudownie się śmiała. Ostatnio myślał, że najgwałtowniej pożądał jej właśnie gdy się śmiała. Ona chyba rozpoznała ten mechanizm, być może podświadomie, często bowiem najpierw prowokowała go, aby ją rozbawiał, a potem trafiali zaraz do łóżka.

Nigdy nie wątpiła w jego wierność. Zawsze broniła swojego prawa do tej wiary. Nigdy nie zapomni, gdy kiedyś przy wódce jej brat z dumą w głosie powtórzył mu to, co Alicja odpowiedziała kiedyś zapytana zgryźliwie przez zawistną koleżankę, czy ona naprawdę wierzy, że jej rybak jest wierny przez te wszystkie długie miesiące: „Moja droga, oczywiście, że jest mi wierny. Ale mimo to się martwię. Bo jak pomyślę, że jakaś kurwa bierze mu go do ust i robi to nie tak, jak on to lubi, to po prostu jako normalna kobieta się wściekam”.

Opowiadano mu później, że ta pytająca koleżanka zakrztusiła się ciastem, słysząc odpowiedź, a to jej „jako normalna kobieta” rozniosło się wkrótce po Poznaniu i było opowiadane na niektórych przyjęciach jako anegdota.

Bo Alicja taka była. Niezależna. Mądra. Piękna. Kochająca życie. I kochająca jego. I dlatego on nigdy nie popełni samobójstwa. Ani tu, ani u brzegów ciepłej Mauretanii, ani nigdzie indziej. Bo wtedy przecież skończyłyby się mu wspomnienia. Takie jak na przykład to, gdy mówiła: „Bo gdy ty jesteś, to dni tak uciekają, jak ziarnka maku z dziurawego wiadra. A potem wyjeżdżasz i to wiadro się nagle zatyka, i mam wrażenie, że ktoś w nocy w tajemnicy przede mną przychodzi tutaj i dosypuje mi maku do tego wiadra”.

Dla takich wspomnień warto żyć, nawet jeśli nie ma z kim zamykać cyklu. I dlatego, że wspomnienia zawsze będą nowe. Wprawdzie nie można zmienić przeszłości, ale można zmienić wspomnienia.

„Bo gdy ty jesteś, to dni tak uciekają, jak ziarnka maku…”.

Usłyszał kroki za sobą. Ktoś wchodził metalowymi schodami na pokład dziobowy. Pośpiesznie wytarł łzy nasadą dłoni, w której trzymał papierosa. Dym dostał mu się do oczu, przez co stały się jeszcze bardziej czerwone. Bosman przeszedł obok szalupy. Nie zauważył go. Poszedł na dziób, usiadł na odrapanym słupku cumowniczym i zapatrzył się w morze. Był w roboczych granatowych spodniach podtrzymywanych przez elastyczne, postrzępione na krawędziach gumowane szelki, skrzyżowane na plecach. Oprócz spranego podkoszulka nie miał na sobie nic więcej. A było z dziesięć stopni mrozu i wiał silny wiatr.

Obserwował bosmana, ukryty za szalupą. Gdyby miał opisać go jednym zdaniem, powiedziałby, że bosman jest po prostu ogromny. Jak dotąd nie spotkał – a pływał na wielu statkach – tak dużego i silnego mężczyzny. Miał ogromne ręce. Tak duże, że nie mógł nosić zegarka, paski bowiem były zbyt krótkie, aby którykolwiek z nich dało się zapiąć na najbardziej ostatnią dziurkę. Jacek zamówił kiedyś dla niego, gdy zatrzymali się na jedną dobę w Plymouth w Anglii, specjalny pasek w sklepie jubilerskim, i podarował mu zegarek na urodziny. Bosman był tak rozczulony faktem, że ktoś pamiętał o jego urodzinach, że miał łzy w oczach, gdy odbierał ten zegarek od Jacka; nosił go potem zawsze i wszędzie. Patroszył w nim ryby, zalewając krwią, chodził z nim pod prysznic, miał go przy wyciąganiu sieci. Któregoś dnia pasek po prostu pękł i bosman zgubił zegarek. Przez dwa dni go szukał. Na kolanach przesuwał się metr po metrze po pokładzie od dziobu do rufy i od rufy do dziobu i szukał. Był nawet w maszynowni, do której nigdy nie zaglądał. Kiedyś po pijanemu odważył się i przyszedł do ich kabiny przepraszać Jacka, że on, „kurwa, taki dobry był dla niego i dał mu ten zegarek, a on go jak szczeniak posiał”. Bo Bos czuł, że należy być wdzięcznym za dobroć.

Patrzył teraz na bosmana siedzącego bez ruchu jak posąg i zastanawiał się, czy jego też na ten słupek cumowniczy przygnała myśl o jakiejś kobiecie. Gdy tak się zastanowić, to w tym pływającym więzieniu, którego lokatorzy mają umowę o pracę, prawo do strajku i minimum czterech godzin snu na dobę, a do swojej dyspozycji kucharza i stewardów, telewizję, elektryka udostępniającego kasety i swój odtwarzacz, najwięcej napięć i smutku generowały kobiety. Kobiety, których tutaj wcale nie było. Jak pamięta, najwięcej zła rybakom wyrządzały kobiety. Te nieobecne.

Pierwszy raz odczuł to, kiedy jeszcze był w technikum. Dawno temu, kiedy fortuny w rybołówstwie rodziły się nie ze sprzedaży dorszy lub morszczuków, ale ze sprzedaży parasolek automatycznych dla tych wylęknionych w Polsce i kokainy w Rotterdamie dla tych, którzy poszli na „całą całość”. To była Wigilia. Miał siedemnaście lat. Nawet nie był jeszcze praktykantem. Dopływali do przetwórni zakotwiczonej na Morzu Barentsa, aby opróżnić swoje ładownie. Stał na mostku i trzymał ster. Przez osiem godzin Wigilii, od pierwszej gwiazdki do pasterki wpatrywał się w żyrokompas, aby nie zboczyć z kursu o więcej niż plus minus cztery stopnie. Odkąd rozpoczął wachtę, na mostek przychodzili rybacy. Jeszcze we wrześniu, tuż po wyjściu w morze z Gdyni, zamówili u radiooficera rozmowę z Polską w Wigilię. Każdy nie więcej niż trzy minuty. Bez gwarancji połączenia, bo „to zależy, gdzie będą w Wigilię”. Mieli szczęście, bo znaleźli się w miejscu, gdzie był odbiór. Radiostacja jest tuż przy radarze, prawie w samym centrum mostku. Na mostku jest Pierwszy, Kapitan, bo to Wigilia, radiooficer i „ten szczeniak przy sterze”. Odbiór jest tak zły, że przypomina zakłócany odbiór Radia Wolna Europa w czasach, gdy Europa nie była jeszcze wolna.