— W takim razie statek zostanie w górze. Proszę zebrać urzędników. Schodzę na dół natychmiast.
Cała wioska zebrała się wokół pola, które wyznaczył inspektor. Tom zatknął broń za pas i obserwował; przyczajony za drzewem.
Mały stateczek odłączył się od wielkiego. i szybko zaczął się zniżać. Opadał na pole i wszyscy wstrzymali oddechy pewni, że się rozbije. W ostatniej chwili błysnęły dysze wypalając trawę i stateczek miękko osiadł na ziemi.
Burmistrz wystąpił naprzód; tuż za nim szedł Billy Malarz. W stateczku otworzyły się drzwi, przez które wymaszerowało czterech ludzi. Trzymali jakieś metalowe przyrządy i Tom wiedział, że to broń. Za nimi wyszedł potężny, czerwony na twarzy mężczyzna w czerni, noszący na piersi cztery błyszczące medale. Potem jeszcze jeden, niski i pomarszczony, też ubrany na czarno, w końcu następna czwórka w mundurach.
— Witamy w Nowym Delaware — odezwał się burmistrz.
— Miło mi, generale — potężny mężczyzna mocno uścisnął mu dłoń. — Jestem inspektor Delumaine. A to pan Grent, mój doradca polityczny.
Grent skinął głową ignorując wyciągniętą dłoń burmistrza. Z pewnym niesmakiem przyglądał się mieszkańcom wioski. — Obejrzymy sobie osadę — oświadczył inspektor kątem oka spoglądając na Grenta. Ten kiwnął głową. Umundurowani strażnicy zajęli pozycje wokół nich.
Tom szedł za nimi w bezpiecznej odległości, skradając się jak prawdziwy przestępca. W wiosce ukrył się za domem, żeby móc obserwować przebieg inspekcji.
Ze zrozumiałą dumą burmistrz pokazał przybyszom więzienie, pocztę, kościół i małą czerwoną szkółkę. Inspektor wydawał się być oszołomiony. Grent uśmiechnął się nieprzyjemnie i pocierał dłonią szczękę.
— Tak jak myślałem — mruknął do inspektora. — Strata czasu, paliwa i krążownika. Nie ma tu nic wartościowego.
— Nie byłbym taki pewny — odparł tamten, po czym zwrócił się do burmistrza:
— Ale po co je wybudowaliście, generale?
— Jak to? — zdziwił się burmistrz. — Żeby było po ziemsku. Robimy co możemy, jak pan widzi.
Grent szepnął coś inspektorowi do ucha.
— Niech pan powie — zapytał inspektor — ilu jest w wiosce młodych mężczyzn?
— Co proszę? — zdziwił się uprzejmie burmistrz.
— Młodych mężczyzn, w wieku od piętnastu do sześćdziesięciu lat — wyjaśnił Grent.
— Widzi pan, generale, Imperium Matki Ziemi toczy wojnę. Mieszkańcy Deng IV i kilku innych kolonii podnieśli rękę na swą ojczyznę. Zbuntowali się przeciwko absolutnej władzy Matki Ziemi.
— Przykro mi to słyszeć — rzekł współczująco burmistrz.
— Potrzebujemy ludzi do floty kosmicznej — oświadczył inspektor. — Dobrych, zdrowych, walecznych mężczyzn. Nasze rezerwy są wyczerpane…
— Chcielibyśmy — wtrącił gładko Grent — dać wszystkim lojalnym kolonistom szansę walki o Imperium Matki Ziemi. Jestem pewien, że pan nie odmówi.
— Och, nie — zapewnił burmistrz. — Nigdy w życiu. Jestem przekonany, że nasi młodzi ludzie będą zachwyceni… to znaczy, oni nie bardzo się w tym wszystkim orientują, ale to zdolni chłopcy. Na pewno się nauczą.
— Widzi pan? — zwrócił się do Grenta inspektor. — Sześćdziesięciu, siedemdziesięciu; może nawet setka rekrutów. Wcale nie taka zmarnowana podróż.
Grent wyglądał, jakby nadal miał wątpliwości.
Inspektor i jego doradca udali się do domu burmistrza na małą przekąskę. Towarzyszyło im czterech żołnierzy. Pozostała czwórka spacerowała po wiosce częstując się swobodnie wszystkim, co znaleźli.
Tom ukrył się w lesie, by wszystko przemyśleć. Późnym popołudniem pani Piwiarzowa wykradła się ze wsi. Była to chuda, starsza kobieta o szaroblond włosach. Szła szybko, mimo chorego kolana. Miała ze sobą koszyk przykryty serwetką w czerwoną kratę.
— Tu masz kolację — powiedziała, gdy znalazła Toma.
— Ee… dziękuję — Tom był zaskoczony. — Nie musiała pani tu przychodzić.
— Ależ musiałam. Nasza tawerna jest twoim miejscem o złej reputacji, prawda? Jesteśmy za ciebie odpowiedzialni. A burmistrz przesyła ci wiadomość.
Tom podniósł głowę.
— O co chodzi? — zapytał z pełnymi ustami.
— Kazał ci się pospieszyć z tym morderstwem. Na razie jakoś mu się udaje z inspektorem i tym małym, paskudnym Grentem. Ale w końcu go zapytają. Jest tego pewny.
Tom pokiwał głową.
— Kiedy masz zamiar to załatwić? — spytała pani Piwiarzowa z zaciekawieniem.
— Nie mogę pani powiedzieć.
— Nawet musisz. Jestem wspólniczką przestępcy — przysunęła się bliżej.
— To fakt — przyznał Tom. — No więc zrobię to dziś wieczór. Po zmroku. Proszę powiedzieć Billy’emu Malarzowi, że zostawię tyle odcisków palców ile zdołam i wszystkie inne ślady; jakie uda mi się wymyślić.
— Doskonale, Tom — stwierdziła Piwiarzowa. — Powodzenia.
Tom czekał na nadejście nocy, a tymczasem obserwował, co się dzieje we wsi. Zauważył, że większość żołnierzy piła. Zataczali się po ulicach i zachowywali tak, jakby nikogo prócz nich nie było. Któryś wystrzelił w powietrze i śmiertelnie przeraził wszystkie małe, kudłate trawojady w promieniu paru mil.
Inspektor i Grent nadal siedzieli u burmistrza.
Zapadła noc. Tom wśliznął się do wioski i zaczaił w przejściu między dwoma domami. Przygotował nóż i czekał.
Ktoś nadchodził! Próbował przypomnieć sobie wszystkie przestępcze sposoby, alb nic nie przychodziło mu do głowy. Wiedział tylko, że musi popełnić morderstwo możliwie szybko i najlepiej jak potrafi.
Przechodzień był już całkiem blisko, nierozpoznawalny w ciemności.
— To ty, Tom? — przechodniem był burmistrz. Spojrzał na wzniesiony nóż. — Co ty wyprawiasz?
— Mówił pan, że musi być morderstwo, więc…
— Ale nie miałem na myśli siebie — zaprotestował burmistrz i cofnął się o krok. — To nie mogę być ja.
— Dlaczego? — spytał Tom.
— No, przede wszystkim ktoś musi rozmawiać z inspektorem. On czeka na mnie. Ktoś musi mu pokazać…
— Billy Malarz sobie z tym poradzi — przerwał Tom, chwycił burmistrza za koszulę i uniósł nóż, mierząc w krtań. — Wie pan naturalnie, że nie mam żadnych osobistych pretensji — dodał.
— Chwileczkę! — zawołał burmistrz. — Jeśli nie masz osobistych pretensji, to nie masz motywu!
Tom opuścił nóż, lecz nadal trzymał mocno koszulę ofiary. — Jakiś wymyślę. Miałem duży żal do pana za wyznaczenie mnie przestępcą.
— To burmistrz cię wyznaczył, prawda?
— No tak…
Burmistrz wyciągnął Toma z cienia w światło gwiazd.
— Patrz!
Tom otworzył usta ze zdumienia. Burmistrz miał na sobie długie, idealnie zaprasowane w kant spodnie i obwieszoną medalami tunikę z podwójnym rzędem dziesięciu gwiazdek na każdym ramieniu. Jego kapelusz zdobił szeroki złoty otok w kształcie splecionych komet.
— Widzisz, Tom? Nie jestem już burmistrzem. Jestem generałem!
— Co to ma do rzeczy? Jest pan tą samą osobą czy nie?
— Urzędowo nie. Nie byłeś na uroczystości po południu. Inspektor powiedział, że skoro jestem generałem, to powinienem nosić generalski mundur. Bardzo miła ceremonia. Wszyscy Ziemianie uśmiechali się i mrugali do mnie i do siebie nawzajem.
Tom znowu uniósł nóż i trzymał go tak, jakby chciał wypatroszyć rybę.
— Moje gratulacje — powiedział szczerze. — Ale był pan burmistrzem, kiedy dał mi pan to zadanie, więc motyw jest nadal aktualny.