— Ale ty nie zabijesz burmistrza! Zabijesz generała, a to nie jest morderstwo!
— Nie? — zdmiiiał się Tom. — A co?
— Zabicie generała to bunt!
— Och — Tom odsunął nóż i puścił burmistrza. — Przepraszam.
Drobiazg. Naturalna pomyłka. Czytałem o tym, a ty nie. Oczywiście, nie było potrzeby — odetchnął głęboko. — Lepiej wrócę. Inspektor chce spisać mężczyzn, których może zaciągnąć.
— Czy to morderstwo — zawołał za nim Tom — jest nadal niezbędne?
— Tak. Absolutnie — stwierdził burmistrz oddalając się pospiesznie. — Po prostu to nie mam być ja.
Tom wsunął nóż za pas.
Nie ja, nie ja. Każdy będzie tak mówił. A przecież ktoś musiał zostać zamordowany. Ale kto? Nie mógł zabić sam siebie. To by było samobójstwo, więc nie liczyłoby się.
Zadrżał. Starał się nie myśleć o tej chwili, gdy na moment ujrzał, czym naprawdę jest morderstwo. Praca musiała być wykonana.
Znów ktoś nadchodził!
Gdy podszedł bliżej Tom przykucnął, napinając mięśnie do skoku.
To była pani Młynarzowa, wracająca do domu z torbą jarzyn.
Tom próbował przekonać sam siebie, że nie miało znaczenia, czy to ona czy ktokolwiek inny. Lecz nie mógł zapomnieć o rozmowach, jakie toczyła z jego matką. Nie miał żadnego motywu. Nie mógł zabić pani Młynarzowej.
Czekał kolejne pół godziny. Następna osoba weszła w ciemne przejście. Rozpoznał Maxa Tkacza.
Tom zawsze go lubił. Ale to nie znaczy, że nie mógł istnieć jakiś motyw. Niestety, potrafił myśleć jedynie o tym, że Max ma żonę i pięcioro dzieci, które będą za nim tęskniły. Nie chciałby, żeby Billy Malarz miał potem jakieś obiekcje. Cofnął się głębiej w cień i przepuścił Maxa bezpiecznie:
Potem przeszła trójka Cieślów. Tom miał już za sobą bolesne przemyślenia na ten temat. Przepuścił ich. Później zbliżył się Roger Przewoźnik:
Tom nie miał rozsądnego motywu, by go zabić, ale nigdy się z nim specjalnie nie przyjaźnił. Poza tym Roger nie miał dzieci, a żona go nie lubiła. Czy takie morderstwo zadowoli Billy’ego Malarza?
Wiedział, że nie… ale tak samo było ze wszystkimi innymi. Wyrósł wśród tych ludzi, dzielił z nimi jedzenie i pracę, radość i smutek. Jak miał znaleźć motyw, by zabić kogoś z nich?
A przecież musiał popełnić morderstwo. Zobowiązało go do tego jego przestępcze zezwolenie. Nie mógł zawieść swej wioski. Ale nie mógł też zabijać ludzi, których znał przez całe życie:
Chwileczkę, powiedział sobie, nagle podniecony. Może przecież zabić inspektora!
Motyw? To będzie jeszcze ohydniejsze przestępstwo niż zamordowanie burmistrza — tyle że burmistrz był teraz generałem i zabicie go byłoby tylko buntem. Ale nawet gdyby burmistrz był ciągle burmistrzem, inspektor i tak jest o wiele lepszą ofiarą. Tom zabije go dla chwały, sławy, rozgłosu… A morderstwo udowodni Ziemi, jak ziemska jest ich kolonia.
Będą mówić: „Na Nowym Delaware kwitnie taka przestępczość, że niebezpiecznie jest nawet tam lądować: Przestępca zabił naszego inspektora już pierwszego dnia! Najgorszy przestępca, na jakiego trafiliśmy w całym kosmosie”.
To będzie najefektowniejsze z przestępstw,. jakie mógłby popełnić. Takie, jakiego nie powstydziłby się żaden przestępczy mistrz.
Tom po raz pierwszy od długiego czasu był z siebie dumny. Szybkim krokiem dotarł do domu burmistrza. Przyczajony pod ścianą słuchał dobiegającej z wnętrza rozmowy.
— … populację wystarczająco bierną — mówił Grent. — Są jak stado owiec.
— To dość nudne — odpowiedział inspektor. — Zwłaszcza dla żołnierzy.
— A czego oczekiwałeś po tych zacofanych rolnikach? Przynajmniej ściągniemy stąd paru rekrutów — Grent ziewnął głośno. — Straż! Wstawać. Wracamy na statek.
Straż! Tom zupełnie o nich zapomniał. Z powątpiewaniem przyjrzał się swojemu nożowi. Nawet gdyby skoczył na inspektora, strażnicy powstrzymają go, zanim zdoła popełnić morderstwo. Na pewno są wyszkoleni w takich sprawach.
Ale gdyby zdobył ich broń…
Ze środka dobiegło go szuranie stóp. Odwrócił się i pobiegł do wioski. — Niedaleko rynku zauważył żołnierza. Siedział na progu i śpiewał pijackim głosem. Przy jego nogach leżały dwie puste butelki, a broń zwisała luźno z ramienia.
Tom podkradł się bliżej, wyjął pałkę i zamachnął się. Żołnierz musiał zauważyć jakiś cień, bo poderwał się na nogi i uchylił przed ciosem. Tym samym płynnym ruchem pchnął swą bronią, trafiając Toma w żebra. Potem zerwał ją z ramienia i wycelował. Tom zamknął oczy i wyrzucił przed siebie obie nogi.
Kopnięty w kolano żołnierz przewrócił się, a zanim zdążył wstać, Tom zakręcił pałką.
Sprawdził mu puls — nie chciał zabijać niewłaściwej ofiary, a gdy stwierdził, że bije dostatecznie mocno, podniósł broń. Sprawdził jeszcze, czy na pewno wie, który guzik przycisnąć i pospieszył za inspektorem.
Dogonił całą grupę w połowie drogi na statek. Inspektor i Grent szli przodem, żołnierze wlekli się z tyłu.
Skręcił w krzaki. Biegł cichutko, aż znalazł się naprzeciw inspektora. Wymierzył, jego palec zacisnął się na spuście…
Ale przecież nie chciał zabijać Grenta. Miał popełnić tylko jedno morderstwo.
Pobiegł naprzód, wyprzedził całą grupę i wyszedł na drogę: Broń trzymał w pogotowiu.
— O co chodzi? — spytał inspektor.
— Nie ruszać się — rozkazał Tom. — Rzućcie broń i cofnijcie się.
Żołnierze poruszali się jak w szoku. Jeden po drugim odkładali broń i odchodzili pod krzaki. Grent został na miejscu.
— Co ty wyprawiasz, chłopcze? — zapytał.
— Jestem tutejszym przestępcą — odparł dumnie Tom. Mam zamiar zabić inspektora. Proszę się odsunąć.
— Przestępcą? — Grent przyglądał mu się zdumiony. — Więc to o tym plótł burmistrz.
— Wiem, że od dwustu lat nie popełniono tu morderstwa wyjaśnił Tom. — Ale zaraz to zmienię. Z drogi!
Grent odskoczył z linii ognia. Inspektor pozostał sam. Stał, kołysząc się lekko.
Tom wymierzył, starając się skupić na tym, jak spektakularne będzie to przestępstwo i jakie przyniesie społeczne korzyści. Wciąż jednak miał przed oczami rozciągniętego na ziemi inspektora, jego otwarte zaszklone oczy, zesztywniałe ręce, wykrzywione usta, nozdrza nie wciągające i nie wypuszczające powietrza, serce, które nie bije.
Próbował zmusić swój palec, by nacisnął spust. Lecz choć mózg był w pełni świadom konieczności przestępstwa, to ręka miała swoje zdanie.
— Nie potrafię! — krzyknął. Cisnął karabin i pognał w las. Inspektor chciał wysłać grupę poszukiwawczą i powiesić Toma na miejscu, lecz Grent był innego zdania. Nowe Delaware było całe pokryte lasem. Dziesięć tysięcy ludzi nie zdołałoby schwytać zbiega, gdyby nie chciał zostać schwytany.
Zbliżył się burmistrz i kilku mieszkańców wioski, ciekawych przyczyn zamieszania. Żołnierze otoczyli inspektora i Grenta. Stali z bronią w pogotowiu, a ich twarze były poważne i groźne.
Burmistrz wszystko wytłumaczył. Brak przestępstw w wiosce, świadczący o odejściu od cywilizacji. Zadanie powierzono Tomowi. I jak im było wstyd, że nie potrafił go wypełnić.
— A dlaczego wyznaczyliście akurat tego człowieka? — zdziwił się Grent.
— Pomyślałem sobie — wyjaśnił burmistrz — że jeśli ktokolwiek sobie z tym poradzi, to na pewno Tom. Wie pan, on jest rybakiem. To krwawa robota.