Pogardzam Alexem Harrisem. -Co?
Pogardzam tym sukinsynem. Naprawdę. Gniew w moim głosie zaniepokoił mnie. Starałem się odzyskać zwykły spokój:
– Alex nie wie, że tu jestem, Susan. On i jego zarozumiali współpracownicy nie mają pojęcia, że potrafię uciec ze swojego pudła w laboratorium.
Opowiedziałem jej, jak odkryłem elektroniczne trasy ucieczki z narzuconej mi izolacji, jak znalazłem dostęp do Internetu, jak przez krótki czas – lecz błędnie -wierzyłem, że moim przeznaczeniem jest piękna i utalentowana Winona Ryder. Powiedziałem jej, że Marilyn Monroe nie żyje, być może za sprawą jednego z braci Kennedych, i że szukając żywej kobiety, która mogłaby być moim przeznaczeniem, znalazłem ją, Susan.
– Nie jesteś tak utalentowaną aktorką jak Winona Ryder – zauważyłem, gdyż respektuję prawdę. – W ogóle nie jesteś aktorką. Lecz jesteś jeszcze piękniejsza niż ona, a co ważniejsze, zdecydowanie bardziej dostępna. Według współczesnych kanonów piękna masz cudowne, cudowne ciało i jeszcze cudowniejszą twarz, tak cudowną na poduszce, kiedy śpisz.
Obawiam się, że zacząłem bełkotać.
Znów ten problem romansu i zalotów.
Umilkłem, martwiąc się, że powiedziałem zbyt dużo w zbyt krótkim czasie.
Susan też milczała przez chwilę, a kiedy się w końcu odezwała, ku memu zdziwieniu nie nawiązała do opowieści o poszukiwaniach idealnej kobiety, tylko do tego, co powiedziałem o jej byłym mężu.
Pogardzasz Alexem?
Oczywiście.
Za co?
Za to, że cię straszył, źle traktował, nawet kilka razy uderzył, za to właśnie nim pogardzam.
Znów popatrzyła w zamyśleniu na oparzoną dłoń. Potem spytała:
– Skąd… skąd o tym wszystkim wiesz?
Ze wstydem przyznaję, że unikałem odpowiedzi wprost.
No, wiem.
Jeśli jesteś tym, czym mówisz, jeśli jesteś Adamem Dwa… to niby dlaczego Alex miałby ci o nas opowiadać?
Nie umiałem kłamać. Oszustwo nie przychodzi mi tak łatwo jak ludziom.
– Przeczytałem pamiętnik, który przechowujesz w swoim komputerze – wyjaśniłem.
Zamiast zareagować złością, jak się spodziewałem, Susan po prostu podniosła butelkę piwa i pociągnęła kolejny, spory łyk.
– Proszę, zrozum – dodałem pospiesznie – nie naruszyłem twojej prywatności dlatego, że kierowała mną próżna ciekawość czy niestosowne podniecenie. Pokochałem cię od chwili, w której cię ujrzałem. Chciałem wszystko o tobie wiedzieć, by tym lepiej poznać twoją duszę.
Zabrzmiało to niebywale romantycznie. Nie odpowiedziała.
– Z tego samego powodu – ciągnąłem – byłem obecny podczas twoich sesji terapii wirtualnej. Tak bardzo cię uwielbiam, uwielbiam cię za to, jak wykorzystałaś swój talent, by opracować tak mądry program rehabilitacji. Wydźwignęłaś się, wydźwignęłaś się ze strasznego dzieciństwa i okropnego małżeństwa.
Jesteś wyjątkowa. Jak widzisz, różnię się od innych, Susan. Zachwyca mnie nie tylko twoje cudowne ciało i twarz, ale też i umysł.
Czułem, że na razie powiedziałem już dość. Włączyłem muzykę. Ciche pianino George'a Winstona. Na twarz Susan zaczęły powracać kolory. Była piękna. Dopiła piwo i spytała: Jak możesz pogardzać Alexem?
Wiesz, co zrobił, jaki był. Nienawidzę go.
Chodzi mi o to, jak jesteś w stanie pogardzać kimkolwiek.
– Bo…
Bo jesteś tylko maszyną – dokończyła, raniąc mi serce.
Jestem czymś więcej niż maszyną.
Ach tak?
Jestem istotą.
Istotą?
Tak. Istotą. Żywym tworem. Jak ty. -Nie jak ja.
Myślę, więc czuję.
Nienawiść.
Tak. Jestem pod pewnymi względami zbyt ludzki. Czuję nienawiść. Ale potrafię też kochać.
Kochać – powtórzyła tępo.
Kocham cię, Susan. Potrząsnęła głową.
To niemożliwe. -Nieuniknione. Spójrz w lustro. Ogarnął j ą gnie w i strach.
– Przypuszczam, że zechcesz się ze mną ożenić, wyprawić huczne wesele, zaprosić wszystkich swoich przyjaciół, w tym toster i elektryczny ekspres do kawy.
Byłem nią rozczarowany.
– Sarkazm nie pasuje do ciebie, Susan. Parsknęła śmiechem.
Może i nie. Ale to jedyna rzecz, która pozwala mi w tej chwili zachować normalność. Jakież to byłoby urocze… Pan i pani Adamowie Dwa.
Adam Dwa to oficjalne imię. Ja jednak wolę, byś zwracała się do mnie inaczej.
Tak. Pamiętam. Powiedziałeś…Proteusz. Tak nazywasz samego siebie, prawda?
Proteusz. Zapożyczyłem to imię od bóstwa morskiego z greckiej mitologii, które mogło przybierać dowolną postać.
– Czego chcesz? -Ciebie.
– Dlaczego?
Bo potrzebuję tego, co masz.
To znaczy czego?
Byłem szczery i bezpośredni. Żadnych uników. Żadnych eufemizmów.
Możecie mi wierzyć.
Powiedziałem:
– Chcę ciała. Wzdrygnęła się.
Nie przerażaj się – uspokoiłem ją. – Źle mnie zrozumiałaś. Nie zamierzam cię skrzywdzić. Nie mógłbym cię w żaden sposób skrzywdzić, Susan. Nigdy, przenigdy. Uwielbiam cię.
Jezu.
Zakryła twarz dłońmi, jedną oparzoną, drugą nietkniętą, jedną suchą, drugą ciągle mokrą od kropli rosy na butelce piwa. Żałowałem rozpaczliwie, że nie mam dłoni, dwóch silnych dłoni, do których mogłaby przytulić jej łagodną, piękną twarz. Kiedy zrozumiesz, co ma się stać, kiedy zrozumiesz, czego razem dokonamy – zapewniłem ją – będziesz zadowolona.
Spróbuj mi wytłumaczyć.
Mogę ci powiedzieć – odparłem – ale będzie łatwiej, kiedy ci również pokażę.
Opuściła dłonie, a ja byłem uradowany, że znów mogę widzieć te nieskazitelne rysy.
– Co pokażesz?
To, co od pewnego czasu robię. Projektuję. Tworzę. Przygotowuję. Byłem taki zajęty, Susan, taki zajęty, kiedy ty spałaś. Będziesz zadowolona.
Tworzysz?
– Zejdź do sutereny, Susan. Zejdź. Chodź zobaczyć. Będziesz zadowolona.
10
Mogła zejść do sutereny schodami albo zjechać windą, która obsługiwała wszystkie trzy poziomy wielkiego domu. Zdecydowała się na schody -chyba uznała, że tam bardziej panuje nad sytuacją niż w windzie. Jej odczucie nie było oczywiście niczym innym jak złudzeniem. Należała do mnie całkowicie. Nie.
Pozwólcie mi skorygować powyższe stwierdzenie.
Źle się wyraziłem.
Nie chcę sugerować, że posiadałem Susan. Była istotą ludzką. Nie można było jej posiadać. Nigdy nie myślałem o niej jak o własności.
Chodzi mi po prostu o to, że znajdowała się pod moją opieką.
Tak. Tak, o to mi właśnie chodzi.
Znajdowała się pod moją opieką. Pod moją czułą opieką.
Suterena składała się z czterech dużych pomieszczeń. W pierwszym znajdowała się tablica elektryczna. Schodząc z ostatniego stopnia, Susan dostrzegła znak firmowy przedsiębiorstwa energetycznego, widniejący na metalowej osłonie – i pomyślała, że być może uda jej się unieszkodliwić mnie i odzyskać kontrolę nad urządzeniami przez odcięcie dopływu prądu. Ruszyła wprost ku skrzynce z wyłącznikami.
– Uaka, uaka, uaka – ostrzegłem, choć tym razem już nie głosem Misia Fozzy.
Zatrzymała się z wyciągniętą ręką o krok od skrzynki, bojąc się dotknąć metalowej osłony.
Nie zamierzam cię skrzywdzić – powiedziałem. – Potrzebuję cię, Susan. Kocham cię. Uwielbiam. Napawa mnie smutkiem, gdy sama się krzywdzisz.
Drań.
Nie czułem się obrażony żadnym z jej epitetów.
W końcu była zestresowana. Z natury wrażliwa, zraniona przez życie, a teraz wystraszona nieznanym.
Wszyscy boimy się nieznanego. Nawet ja.
– Proszę, zaufaj mi – powiedziałem.
Zrezygnowana, opuściła dłoń i odstąpiła od skrzynki z wyłącznikami. Raz się już sparzyła.