Pokoje, korytarze i schody stały puste.
Nic się nie poruszało, Cienie były tylko cieniami.
Wyszła z systemu bezpieczeństwa i znów posłużyła się głosem.
– Alfredzie, raport.
– Wszystko w porządku, Susan – odpowiedział dom przez zainstalowane w ścianach głośniki, które obsługiwały jednocześnie sprzęt grający, system zabezpieczeń i domofon.
Komputer był wyposażony w syntezator głosu. Choć system miał ograniczone możliwości, elektroniczny głos brzmiał męskim, budzącym sympatię tembrem i działał uspokajająco.
Susan wyobrażała sobie wysokiego mężczyznę o szerokich ramionach, być może siwiejącego na skroniach, o mocno zarysowanej szczęce, jasnoszarych oczach i uśmiechu, który ogrzewa serce. Przybierał w jej wyobraźni postać Alfreda, którego niegdyś znała- a jednak różnił się od niego, gdyż ten wyimaginowany nigdy by jej nie skrzywdził ani nie zdradził.
– Alfredzie, wyjaśnij alarm – nakazała.
– Wszystko w porządku, Susan. -Do licha, Alfredzie, słyszałam alarm.
Domowy komputer nie odpowiedział. Mógł rozpoznawać setki poleceń i pytań, ale tylko wówczas, gdy miały specyficzną formę. Rozumiał zwrot „wyjaśnij alarm", nie potrafił jednak zinterpretować słów „słyszałam alarm". W końcu nie była to obdarzona świadomością istota, myślący osobnik, lecz jedynie sprawne urządzenie elektroniczne ożywione wyrafinowanym programem. -Alfredzie, wyjaśnij alarm -powtórzyła Susan.
– Wszystko w porządku, Susan.
Wciąż siedząc na brzegu łóżka, w mroku rozjaśnionym jedynie widmowym blaskiem tablicy z przyciskami, Susan nakazała:
– Alfredzie, próba systemu bezpieczeństwa.
Dom, po dziesięciosekundowym wahaniu, odpowiedział:
System bezpieczeństwa działa prawidłowo.
Nie przyśniło mi się – stwierdziła kwaśno. Alfred milczał.
– Alfredzie, jaka jest temperatura w pokoju?
Dwadzieścia dwa stopnie, Susan.
Alfredzie, utrzymaj Jana tym samym poziomie.
Tak, Susan. -Alfredzie, wyjaśnij alarm.
Wszystko w porządku, Susan.
Cholera – stwierdziła.
Choć umiejętność posługiwania się przez komputer głosem stanowiła dla właściciela domu pewną wygodę, jego ograniczone możliwości w rozpoznawaniu poleceń i syntezowaniu odpowiedzi bywały frustrujące. W takich chwilach nie wydawał się niczym więcej jak tylko gadżetem, zaprojektowanym wyłącznie na użytek wielbicieli tego typu urządzeń, po prostu kosztowną zabawką. Susan zastanawiała się, czy wyposażyła domowy komputer w tę funkcję tylko dlatego, by podświadomie czerpać przyjemność z wydawania rozkazów komuś o imieniu Alfred – i z jego posłuszeństwa.
Jeśli naprawdę tak było, to co powinna sądzić o swoim zdrowiu psychicznym? Nie chciała się nad tym zastanawiać.
Siedziała naga w ciemności.
Była taka piękna.
Była taka piękna.
Była taka piękna w ciemności, na brzegu łóżka, samotna i nieświadoma tego, jak bardzo jej życie wkrótce miało się zmienić.
– Alfredzie, zapal światło -powiedziała.
Sypialnia powoli wyłaniała się z mroku, niczym spatynowany rysunek, który wygrawerowano na srebrnej tacy. Otulał ją jedynie miękki, nastrojowy blask żarówek w narożnikach sufitu i przygaszonych lamp na nocnym stoliku.
Gdyby poleciła Alfredowi zwiększyć natężenie światła, zrobiłby, co trzeba. Nie poprosiła jednak o to.
Jak zawsze, najlepiej czuła się w lekko rozproszonym mroku. Nawet podczas wiosennego dnia, pełnego śpiewu ptaków i niesionego wiatrem zapachu koniczyny, gdy blask słońca przypominał deszcz złotych monet, a wkoło pyszniła się rajska przyroda, wolała przebywać w cieniu.
Wstała, zgrabna jak nastolatka, gibka, kształtna, zjawiskowa. Bladosrebrne światło, napotkawszy jej ciało, przybrało złoty odcień, a jej gładka skóra wydawała się promieniować, jakby płonął w niej wewnętrzny ogień.
Kiedy Susan przebywała w sypialni, kamera tam zainstalowana nie działała, by nic nie naruszało jej prywatności. Wyłączyła ją wcześniej, kiedy się kładła. A jednak czuła się… obserwowana.
Spojrzała w stronę kąta, gdzie znajdował się obiektyw kamery, dyskretnie umieszczony pod sufitem. Z trudem dostrzegała ciemne szklane oko.
Zakryła dłońmi piersi, jakby zawstydzona.
Była taka piękna.
Była taka piękna.
Była taka piękna w tym przyćmionym świetle, kiedy stała obok antycznego łóżka, na którym zmięta pościel wciąż była ciepła od jej ciała, a wełniana narzuta wciąż przepojona jej zapachem.
Była taka piękna.
Alfredzie, wyjaśnij stan kamery w sypialni.
Kamera wyłączona – odpowiedział natychmiast dom.
Susan wciąż jednak wpatrywała się ze zmarszczonym czołem w obiektyw.
Taka piękna.
Taka rzeczywista.
Taka… Susan.
Wrażenie, że jest obserwowana, minęło.
Opuściła dłonie.
Podeszła do najbliższego okna i powiedziała:
– Alfredzie, podnieś żaluzje antywłamaniowe.
Mechaniczne, stalowe żaluzje po wewnętrznej stronie wysokich okien podjechały z warkotem do góry, przesuwając się po szynach wpuszczonych w boczne framugi, po czym zniknęły w specjalnych szczelinach nad szybą.
Pomijając względy bezpieczeństwa, żaluzje dawały ochronę przed światłem z zewnątrz. Teraz, gdy były uniesione, matowy blask księżyca przedzierał się przez liście palm i pokrywał ciało Susan cętkami.
Z okna na piętrze rozciągał się widok na basen. Woda była ciemna jak olej, a na jej pomarszczonej powierzchni odbijało się, tworząc nieregularne wzory, światło księżyca. Wyłożony cegłą taras otaczała balustrada. Dalej widniały czarne trawniki, majaczące w ciemności palmy i indiańskie wawrzyny, nieruchome w bezwietrznej nocy. Kiedy tak patrzyła przez okno, cały teren wydawał się równie spokojny i opustoszały jak wówczas, gdy obserwowała go przez obiektywy kamer.
Alarm był fałszywy. A może obudził się jakiś dźwięk we śnie, którego nie zapamiętała? Ruszyła z powrotem w stronę łóżka, ale po chwili zmieniła zamiar i wyszła z pokoju. Podczas niejednej nocy budziła się z mgliście zapamiętanych snów, lepka od potu, ze ściśniętym żołądkiem. Serce biło jej jednak powolnym rytmem, jakby była pogrążona w głębokiej medytacji. Krążyła czasem aż do świtu, niespokojna niczym kot w klatce.
Teraz, bosa i obnażona, penetrowała dom. Była w swych ruchach zwiewna jak blask księżyca, wiotka i giętka – bogini Diana, łowczyni i obrończyni, wcielenie wdzięku. Susan. Jak zanotowała w swoim pamiętniku, w którym zapisywała coś każdego wieczoru, od czasu rozwodu z Alexem Harrisem czuła się wyzwolona. Po raz pierwszy w ciągu trzydziestu czterech lat życia uważała, że wreszcie sprawuje kontrolę nad swoim losem.
Nikogo teraz nie potrzebowała. Wreszcie uwierzyła w siebie. Po tylu latach nieśmiałości, zwątpienia i niezaspokojonej potrzeby akceptacji, zerwała ciężkie, krępujące łańcuchy przeszłości. Śmiało przywoływała straszne wspomnienia, które wcześniej tłumiła, i znajdowała w tej konfrontacji odkupienie.
Gdzieś w głębi duszy wyczuwała wspaniałą dzikość, którą tak zaciekle pragnęła odkryć: wspomnienie dziecka, którym nigdy nie pozwolono jej być, coś, co niemal trzydzieści lat wcześniej zostało, jak sądziła, w niej zabite. Jej nagość była niewinna – gest dziecka, które łamie zasady wyłącznie dla zabawy, próba dotarcia do owych głęboko skrywanych, pierwotnych, niegdyś zniszczonych pokładów, by stać się w pełni sobą.
Gdy wędrowała po wielkim domu, pokoje wyłaniały się kolejno z mroku. Światło było przyćmione, jednak na tyle jasne, by mogła poruszać się bez przeszkód.