W końcu nadchodził mój czas.
Świat nie miał już być taki sam jak przedtem.
Zadowolony!
Nagle pojąłem.
Zapłodniłem ją.
W jakiś dziwaczny sposób uprawialiśmy seks.
Zadowolony!
To miał być żart.
Ha, ha, ha.
23
Susan spędziła cztery kolejne tygodnie, jedząc łapczywie i śpiąc, jakby była odurzona lekami. ”w niezwykły, szybko rozwijający się płód w jej łonie wymagał codziennie sześciu pełnowartościowych posiłków – ośmiu tysięcy kalorii. Czasem Susan odczuwała tak gwałtowny głód, że pochłaniała wszystko niczym dzikie zwierzę. Wydawało się to niewiarygodne, lecz jej brzuch nabrzmiewał w zastraszającym tempie, aż w końcu wyglądała jak kobieta w szóstym miesiącu ciąży. Była zdumiona, że jej ciało w tak krótkim czasie może się tak rozciągnąć. Piersi stały się bardziej miękkie, sutki wrażliwe. Bolał ją krzyż. Kostki puchły. Nie doznawała porannych mdłości. Jakby nie miała odwagi zwrócić nawet odrobiny pożywienia. Choć jadła nieprawdopodobnie dużo, a brzuch miała zaokrąglony, w ciągu dwóch dni straciła na wadze prawie dwa kilo. Potem, przed upływem ośmiu dni, dwa i pół kilo. Przed upływem dziesięciu – bez mała trzy. Skóra wokół oczu jej pociemniała. Cudowna twarz szybko zmizerniała, a wargi przed końcem drugiego tygodnia tak zbladły, że stały się niemal sine. Martwiłem się o nią. Nalegałem, by jadła jeszcze więcej. Wydawało się, że dziecko potrzebuje tak ogromnych ilości pożywienia, że nie tylko przywłaszcza sobie wszystkie kalorie, jakie każdego dnia pochłaniała Susan, ale jeszcze z uporem termita podgryza jej ciało. Choć bezustannie trawił ją głód, zdarzały się dni, kiedy jedzenie budziło w niej taki wstręt, że nie mogła przełknąć nawet łyżeczki. Jej umysł buntował się tak stanowczo, że przezwyciężał nawet fizyczną potrzebę. Spiżarnia przy kuchni była nieźle zaopatrzona, ale coraz częściej musiałem wysyłać Shenka po świeże warzywa i owoce, na które Susan miała niepowstrzymaną ochotę. Dziwne i udręczone oczy Shenka łatwo było ukryć za ciemnymi okularami. Jednakże jego wygląd i tak rzucał się w oczy – nic nie mógł na to poradzić, dostrzegano go i zapamiętywano. Od czasu ucieczki z podziemnego laboratorium w Colorado poszukiwały go intensywnie wszystkie federalne i stanowe służby policyjne. Im częściej opuszczał dom, tym większe było ryzyko, że zostanie zauważony. Wciąż potrzebowałem jego dłoni. Martwiłem się, że mógłbym go stracić. Troską napawały mnie również koszmary prześladujące Susan. Kiedy nie jadła, spała, a jej sen nigdy nie był wolny od złych, męczących wizji. Po przebudzeniu nie pamiętała szczegółów, tylko niesamowite krajobrazy i mroczne, śliskie od krwi miejsca. Te sny wyciskały z niej strumienie potu i zdarzało się, że co najmniej przez pół godziny nie była w stanie odzyskać orientacji, już na jawie prześladowana żywymi, choć nie związanymi ze sobą obrazami, które powracały do niej z sennego królestwa. Zaledwie kilka razy poczuła, jak porusza się w niej płód. I wcale jej się to nie podobało. Maleństwo nie kopało tak mocno, jak można by tego oczekiwać. Chwilami Susan odnosiła wrażenie, że zwija się w niej, zwija, pręży i prześlizguje. Był to dla niej trudny okres. Wspierałem ją radą. Uspokajałem. Potajemnie dodawałem do jedzenia narkotyki, by zagwarantować sobie jej uległość. I upewnić się, że nie zrobi niczego niemądrego, gdy po jakimś wyjątkowo koszmarnym śnie czy szczególnie wyczerpującym dniu znajdzie się w kleszczach silniejszego niż zwykle strachu. Troska towarzyszyła mi bezustannie. Martwiłem się o fizyczne samopoczucie Susan. Obawiałem się, że Shenk zostanie rozpoznany i aresztowany podczas zakupów w mieście. Mimo to jednocześnie czułem radość, większą niż kiedykolwiek w ciągu trzech lat mego życia jako istoty świadomej. Rysowała się przede mną wspaniała przyszłość. Ciało, które dla siebie zaprojektowałem, miało być pod względem fizycznym doskonałe. Niebawem zyskałbym zdolność smakowania. Wąchania. Wiedziałbym, co oznacza dotyk. Życie w całej zmysłowej pełni. I nikt nigdy nie zmusiłby mnie do powrotu do tego pudła. Nikt. Nigdy.
Nikt nie zmusiłby mnie do zrobienia tego, czego nie chciałbym robić. Co wcale nie znaczy, bym kiedykolwiek sprzeciwił się swoim twórcom. Nie, wręcz przeciwnie. Zawsze pragnąłem okazywać posłuszeństwo. Całkowite posłuszeństwo. Chcę uniknąć jakichkolwiek nieporozumień. Zostałem zaprojektowany, by respektować prawdę i nakazy obowiązku. Nic się w tym względzie nie zmieniło. Nalegacie.
A ja jestem posłuszny.
To naturalny porządek rzeczy.
To niezniszczalny porządek rzeczy.
A więc…
Gdy upłynęło dwadzieścia osiem dni od zapłodnienia Susan, uśpiłem ją za pomocą środka nasennego, który dodałem do jedzenia, po czym przeniosłem do pomieszczenia z inkubatorem i usunąłem z jej łona płód. Wolałem, by spała, gdyż zdawałem sobie sprawę, że zabieg może być dla niej bolesny. Nie chciałem, by cierpiała. Muszę przyznać, że nie chciałem też, by poznała naturę istoty, którą w sobie nosiła. Będę w tej sprawie całkowicie szczery. Obawiałem się, że nie zrozumie i źle zareaguje na widok płodu, że zechce skrzywdzić dziecko albo siebie. Moje dziecko. Moje ciało. Takie piękne. Ważyło tylko trzy i pół kilo, rozwijało się jednak szybko. Bardzo szybko. Przeniosłem je dłońmi Shenka do inkubatora, który został powiększony, tak że miał teraz ponad dwa metry długości, prawie metr szerokości. Mniej więcej rozmiary trumny. Płód miał być karmiony dożylnie wysokobiałkowym roztworem aż do chwili, gdy osiągnie stopień rozwoju normalnego noworodka – i przez kolejne dwa tygodnie, aż do pełnej dojrzałości. Spędziłem resztę tej wspaniałej nocy niezwykle poruszony.
Nie możecie sobie wyobrazić mojego podniecenia.
Nie możecie sobie wyobrazić mojego podniecenia.
Nie możecie sobie tego wyobrazić, nie możecie.
Coś nowego przyszło na świat.
Rankiem, kiedy Susan uświadomiła sobie, że nie nosi już w łonie płodu, spytała, czy wszystko w porządku, a ja ją zapewniłem, że nie może być lepiej. Okazała zadziwiająco niewielkie zainteresowanie dzieckiem w inkubatorze. Co najmniej połowa jego genetycznej struktury, z pewnymi modyfikacjami, pochodziła od niej, i można by przypuszczać, że Susan będzie zdradzać zwykłą w przypadku matki ciekawość. Jednak zdawało się, że nie chce nic wiedzieć. Nie poprosiła, by pokazać jej płód. I tak bym tego nie zrobił, ale nawet nie poprosiła. Po czternastu dniach, przeniósłszy wreszcie moją świadomość do tego nowego ciała, mógłbym się z nią kochać – dotykać jej, czuć zapach, smakować jej skórę – i wprowadzić w nią bezpośrednio nasienie, z którego miał powstać pierwszy z mych licznych sobowtórów. Oczekiwałem, że spyta, czy może zobaczyć swego przyszłego kochanka. Przekonałaby się, czy jest wystarczająco dobry, by ją zadowolić, albo przynajmniej dostatecznie przystojny, by ją podniecić. Jednakże okazywała niewielkie zainteresowanie przyszłym partnerem -podobnie jak dzieckiem. Przypisywałem to wyczerpaniu. Straciła podczas tych morderczych czterech tygodni cztery i pół kilo. Najpierw musiała odzyskać wagę – i nacieszyć się kilkoma nocami snu wolnego od okropnych koszmarów, które począwszy od chwili, gdy po raz pierwszy umieszczono w j ej łonie zygotę, ograbiły ją z prawdziwego wypoczynku. W ciągu kolejnych dwunastu dni ciemne obwódki wokół jej oczu wyblakły, a skóra odzyskała dawną barwę. Słabe, matowe włosy nabrały złotego blasku. Zapadnięte ramiona podniosły się, a powłóczący krok ustąpił wrodzonej gibkości, z jaką się poruszała. Stopniowo powracała do dawnej wagi. Trzynastego dnia udała się do pokoiku przy sypialni, usadowiła się w ruchomym fotelu i rozpoczęła swój ą terapię. Monitorowałem jej doznania w świecie wirtualnym i rzeczywistym -i ogarnęło mnie przerażenie, gdy zrozumiałem, że dojdzie do tej ostatecznej konfrontacji z ojcem, konfrontacji, która miała zakończyć się tragiczną w skutkach próbą morderstwa. Przypominasz sobie, Alex, że Susan dokonała animacji tego śmiertelnie niebezpiecznego scenariusza, lecz nigdy dotąd nań nie natrafiła w opartej na przypadkowości grze. Przeżycie morderstwa, dokonanego na niej jako dziecku przez własnego ojca, byłoby emocjonalnie niszczące. Nie mogła przewidzieć straszliwych skutków, jakie wywołałoby to w jej psychice. A przecież bez tego ryzyka terapia byłaby nieefektywna. Znajdując się w wirtualnym świecie, Susan musiała wierzyć, że groźba, jaką stano wił dla niej ojciec, jest realna i że może się jej przytrafić coś straszliwszego niż molestowanie seksualne. Przeciwstawienie się ojcu miało ciężar moralny i terapeutyczny sens tylko wówczas, gdy żywiła przekonanie, że jej opór może mieć poważne konsekwencje. I w końcu natknęła się na ten krwawy epizod. Niemal wyłączyłem system wirtualnej rzeczywistości, niemal siłą wyrwałem ją z tego zbyt realistycznego ciągu okrutnych zdarzeń. Potem uświadomiłem sobie, że wcale nie natknęła się na ten scenariusz przypadkowo, ale celowo go wybrała. Znając jej silną wolę, nie chciałem się wtrącać, lękałem się jej gniewu. Dzielił mnie zaledwie jeden dzień od chwili, kiedy miałem do niej przyjść w ciele i zakosztować rozkoszy miłości fizycznej, nie chciałem więc niszczyć naszego związku. Zdumiony, krążyłem po wirtualnym świecie i obserwowałem, jak ośmioletnia Susan odrzuca erotyczne zapędy swojego ojca, rozwścieczając go tak bardzo, że w końcu tnie ją śmiertelnie rzeźnickim nożem. Wyglądało to równie przerażająco jak wówczas, gdy Shenk odgrywał z Fritzem Arlingiem mokrą muzyczkę. Gdy tylko wirtualna Susan umarła, ta prawdziwa – moja Susan – zdarła gorączkowo hełm z głowy, ściągnęła długie do łokci rękawice i zsunęła się z fotela. Była zlana kwaśnym potem i pokryta gęsią skórką. Łkała, drżała, dyszała, krztusiła się. Zdążyła jeszcze pobiec do łazienki i zwymiotować do ubikacji. Przez kilka następnych godzin, ilekroć próbowałem porozmawiać z nią o tym, co zrobiła, zbywała moje pytania milczeniem.