Susan przekonuje o jego szczerości spokój, z jakim wypowiada groźbę, i niekłamany smutek w oczach na myśl o morderstwie.
– Nie każ mi tego robić, cukiereczku. Nie doprowadzaj do tego, żebym musiał cię zabić jak twoją matką.
Matka Susan zmarła nagle na jakąś chorobę; dziewczynka nie zna dokładnej nazwy, choć słyszała słowo „ infekcja ". Teraz jej ojciec mówi:
– Wsypałem jej do wieczornego drinka środek usypiający, żeby nie poczuła ukłucia igły. A w nocy, kiedy spała, wstrzyknąłem jej bakterie. Rozumiesz, kochanie? Zarazki. Strzykawka pełna zarazków. Wstrzyknąłem twojej matce zarazki, chorobę – bardzo głęboko.
Złośliwa infekcja mięśnia sercowego. Zaatakowała mocno i szybko. Błędna diagnoza i w ciągu dwudziestu czterech godzin w organizmie matki dokonało się spustoszenie.
Susan jest zbyt mała, by rozumieć wszystkie wyrażenia, ale pojmuje to, co najważniejsze, i wyczuwa, że ojciec mówi prawdę.
Jej tata zna się na igłach. Jest doktorem.
– Czy mam iść po igłę, cukiereczku? Jest zbyt przestraszona, by odpowiedzieć. Igły ją przerażają.
On wie, że igły ją przeraża ją.
Wie.
Wie, jak posługiwać się igłami i jak zastraszyć dziecko.
Czy zabił jej matkę?
Wciąż głaszcze ją po włosach.
– Dużą, ostrą igłę? – pyta.
Ona trzęsie się, nie mogąc wydusić słowa.
– Duża, lśniąca igła wbita w twój brzuszek? – nie przestaje jej dręczyć.
Nie. Proszę.
Żadnych igieł, cukiereczku?
Nie.
Więc, będziesz musiała zrobić to, czego chcę. Przestaje głaskać jej włosy.
Szare oczy wydają się nagle promieniować, połyskiwać zimnym ogniem. Prawdopodobnie jest to tylko odbicie światła lampki nocnej, ale teraz przypominają oczy jakiegoś robota z filmu grozy, jakby mężczyzna był maszyną, maszyną, która wymyka się spod kontroli.
Dłoń ojca zsuwa się na j ej piżamę. Rozpina pierwszy guzik.
Nie – mówi ona. – Nie. Nie dotykaj mnie.
Tak, kochanie. Tego właśnie chcę. Gryzie go w rękę.
Fotel znów zmienił położenie oparcia, tak że Susan siedziała teraz wyprostowana z wyciągniętymi nogami. Jej głęboki niepokój, nawet rozpacz, uwidaczniały się w szybkim, płytkim oddechu.
– Nie. Nie. Nie dotykaj mnie – powiedziała i choć głos drżał jej ze strachu, pobrzmiewało w nim zdecydowanie.
Kiedy miała sześć lat, a od tamtej pory upłynęło już tyle brzemiennego lękiem czasu, nigdy nie potrafiła oprzeć się ojcu. Źródłem lęku i onieśmielenia była niewiedza, gdyż pragnienia dorosłego mężczyzny wydawały się jej wówczas równie tajemnicze, jak tajemnicze byłyby teraz dla niej wszelkie zawiłości biologii molekularnej. Poniżający strach i okropne poczucie bezradności sprawiały, że ulegała. I napawały ją wstydem. Wstyd, ciężki jak płaszcz z żelaza, zmiażdżył Susan i wtrącił w objęcia ponurej rezygnacji, więc pozbawiona możliwości oporu, skupiła się jedynie na przetrwaniu.
A teraz, w przemyślnie zrealizowanej wirtualnej wersji tamtych wydarzeń, znów była dzieckiem, lecz tym razem dysponowała wiedzą dorosłego człowieka i ciężko wypracowaną siłą, która płynęła z trzydziestu lat hartującego doświadczenia i wyczerpującej autoanalizy.
– Nie, tato, nie. Nigdy więcej, nigdy więcej, nigdy więcej mnie nie dotykaj – powiedziała do ojca, w świecie rzeczywistym już dawno zmarłego, lecz w jej pamięci i w elektronicznym świecie przybierającego postać wciąż żywe go demona.
Jej umiejętności animatora i twórcy wirtualnych scenariuszy nadawały odtworzonym chwilom przeszłości taką trójwymiarowość i bogactwo wrażeń zmysłowych – taką realność – że przeciwstawienie się ojcu dawało emocjonalną satysfakcję i działało terapeutycznie. Półtora roku takich seansów oczyściło Susan z irracjonalnego wstydu.
Oczywiście o wiele lepiej byłoby naprawdę podróżować w czasie, naprawdę być dzieckiem i przeciwstawić się ojcu, zapobiec krzywdzie, jeszcze nim się dokonała, a potem dorastać w szacunku do samej siebie, nietkniętej. Lecz podróż w czasie nie istniała – z wyjątkiem tej namiastki w wirtualnym samolocie.
– Nie, nigdy, nigdy – powiedziała.
Jej głos nie był ani głosem sześcioletniego dziecka, ani też do końca głosem dorosłej Susan, lecz groźnym pomrukiem pantery.
– Nieeeeee – powtórzyła i cięła powietrze zakrzywionymi palcami osłoniętej rękawicą dłoni.
Cofa się przed nią. Zrywa się z krawędzi łóżka i przysuwa do twarzy ugryzioną dłoń.
Nie ukąsiła go do krwi. Mimo to jest zaskoczony jej buntem.
Próbowała ciąć go w prawe oko, lecz zadrapała jedynie policzek.
Szare oczy rozwierają się szeroko: jeszcze przed chwilą zimne, nieludzkie, promieniujące groźbą, a teraz nawet dziwniejsze, ale już nie tak przerażające. Pojawia się w nich coś nowego. Ostrożność. Zaskoczenie. Może nawet odrobina strachu.
Mała Susan przyciska plecy do poduszki i patrzy wojowniczo na ojca.
Wydaje się taki wielki. Przytłaczający.
Dziewczynka manipuluje nerwowo przy kołnierzu piżamy, próbując zapiąć guzik.
Ma taką małą dłoń. Susan jest często zaskoczona, odnajdując się w ciele dziecka, lecz te krótkie chwile dezorientacji nie umniejszają poczucia realności, które towarzyszy doświadczeniom w wirtualnym świecie.
Przesuwa guzik przez dziurkę.
Milczenie między nią a ojcem jest głośniejsze od krzyku.
On j ą przytłacza swą wielkością. Jest taki duży.
Czasem wszystko się kończy w tym momencie. Innym razem… ojciec nie pozwala się tak łatwo odepchnąć.
Czasem udaje jej się skaleczyć go do krwi.
W końcu ojciec wychodzi z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi tak mocno, że dzwonią szyby w oknach,
Susan siedzi samotnie i drży, po trosze ze strachu, a po trosze z poczucia triumfu.
Pokój stopniowo pogrąża się w ciemności.
Nie skaleczyła go do krwi.
Może następnym razem.
Pozostała w fotelu w pokoiku obok sypialni, osłonięta hełmem i rękawicami, przez ponad pół godziny. Zmagała się z widmem człowieka, który był od dawna martwy, próbowała przeciwstawić się groźbie przemocy i gwałtu.
Skomplikowana terapia zawierała dwadzieścia dwie sceny, spośród mnóstwa innych, które się naprawdę rozegrały, zanim Susan skończyła siedemnaście lat- sceny, które sobie przypomniała i odtworzyła z bolesną dokładnością. Niczym mnogie warianty gier na CD-ROM-ie, każda z tych sytuacji mogła skończyć się w różny sposób, zależnie od tego, co Susan postanowiła mówić i robić, ale też od pewnych przypadkowych okoliczności, które wprowadziła do programu. W konsekwencji nigdy nie wiedziała do końca, co się wydarzy.
Napisała nawet odrażającą sekwencję, w której ojciec ją mordował, dźgając raz po raz nożem. Jak dotąd, w ciągu osiemnastu miesięcy terapii, Susan nie znalazła się w pułapce tego śmiertelnego scenariusza. Myślała ze strachem o takiej możliwości – i miała nadzieję, że nigdy nie wplącze się w ten koszmar.