– Wykonuję dziewiętnasty punkt regulaminu – odparł Brutal, otwierając księgę na właściwej stronie. Wziął ołówek, polizał jego czubek – paskudny nawyk, którego nie mogliśmy w żaden sposób wykorzenić – i pochylił się nad biurkiem. Punkt dziewiętnasty stwierdzał zwięźle: “Każda osoba, która odwiedza blok E, powinna okazać żółtą przepustkę administracyjną i zostać bezzwłocznie wpisana do akt”.
– Ten człowiek oszalał – mruknął Dean.
– Nie okazała co prawda przepustki, ale tym razem zamierzam jej darować – powiedział Brutal. Jeszcze raz polizał na szczęście czubek ołówka, po czym w rubryce WEJŚCIE NA BLOK wpisał godzinę 21.49.
– Jasne, czemu nie, wielcy szefowie stosują wobec myszy taryfę ulgową – stwierdziłem.
– Oczywiście – zgodził się Brutal. – Ze względu na brak kieszeni. – Odwrócił się, żeby spojrzeć na wiszący za biurkiem ścienny zegar, a następnie w rubryce WYJŚCIE Z BLOKU wpisał godzinę 22.01. Szersza rubryka w środku zatytułowana była NAZWISKO ODWIEDZAJĄCEGO. Po chwili zastanowienia – najprawdopodobniej poświęconej problemom ortografii, jestem bowiem pewien, że już wcześniej wpadł na cały pomysł – Brutus Howell napisał starannie MATROS WILLY, którym to przezwiskiem większość ludzi określała wówczas Myszkę Mickey. Nazwano ją tak po pierwszym filmie dźwiękowym, na którym stała na mostku parowca, przewracając oczyma, kręcąc kuprem i pociągając za sznurek syreny.
– Wszystko załatwione jak trzeba – oświadczył zamykając księgę i schował ją z powrotem do szuflady.
Roześmiałem się, ale Dean, który z pewnych spraw nie potrafił po prostu żartować, zmarszczył brwi i zaczął energicznie wycierać okulary.
– Jeśli ktoś to zobaczy, będziesz miał nieprzyjemności – oznajmił. – Ktoś niewłaściwy – dodał po krótkim zastanowieniu, a potem zawahał się ponownie i mrużąc oczy rozejrzał dookoła, prawie tak, jakby uważał, że ściany mają uszy. – Na przykład Percy-Pocałuj-Mnie-W-Dupę-I-Spierdalaj-W-Podskokach-Wetmore.
– Nie mów – żachnął się Brutal. – Dzień, w którym Percy Wetmore zaparkuje swój wąski tyłek na tym krześle, będzie dniem, w którym złożę wymówienie.
– Nie będziesz musiał – uspokoił go Dean. – Jeżeli Percy szepnie co trzeba odpowiedniej osobie, wywalą cię na zbity pysk za wypisywanie głupot w księdze odwiedzających. A on może to zrobić. Świetnie o tym wiesz.
Brutal zasępił się, ale nic nie powiedział. Przewidywałem, że zetrze później w nocy to, co napisał. A jeśli tego nie zrobi, zetrę to ja sam.
Następnego wieczoru, po odprowadzeniu najpierw Bitterbucka, a potem Prezesa na blok D, gdzie nasi skazańcy brali prysznic, kiedy regularnych więźniów zamykano w celach, Brutal zapytał, czy nie moglibyśmy poszukać Matrosa Willy’ego w izolatce.
– Chyba powinniśmy to zrobić – odparłem. Dzień wcześniej uśmieliśmy się z tej myszy po pachy, ale wiedziałem, że jeśli Brutal i ja znajdziemy ją w izolatce – zwłaszcza jeśli odkryjemy, że założyła norę w jednej z wyściełanych ścian – będziemy musieli ją zabić. Lepiej zabić zwiadowcę, bez względu na to, jak bardzo jest zabawny, niż żyć później z całą kolonią pielgrzymów. Nie muszę chyba dodawać, że perspektywa zamordowania myszy specjalnie nas nie przerażała. W końcu państwo płaciło nam właśnie za tępienie szczurów.
Tego wieczoru nie znaleźliśmy jednak Matrosa Willy’ego – znanego później pod imieniem Pana Dzwoneczka – ani zakładającego norę, ani schowanego za gratami, które wysunęliśmy na korytarz. Gratów było bardzo dużo, więcej, niż się spodziewałem, ponieważ od dawna już nie musieliśmy używać izolatki. To miało się zmienić wraz z przybyciem Williama Whartona, ale wtedy jeszcze o tym oczywiście nie wiedzieliśmy. Na szczęście.
– Gdzie ona się podziała? – zapytał w końcu Brutal, ocierając pot z karku wielką niebieską chustką. – Żadnej dziury, żadnej szpary… jest co prawda otwór odpływowy, ale… – Pod kratką, przez którą mogła się od biedy przecisnąć, znajdowała się stalowa siatka, tak gęsta, że nie przefrunęłaby przez nią nawet mucha. – Jak się tu dostała? Jak stąd wyszła?
– Nie wiem – odparłem.
– Przecież tu weszła, prawda? Widzieliśmy to wszyscy trzej.
– Zgadza się, przelazła pod drzwiami. Musiała się przecisnąć, ale jakoś się jej udało.
– Jejku – mruknął Brutal i zabrzmiało to dziwnie w ustach tak dużego mężczyzny. – Dobrze, że więźniowie nie mogą się tak skurczyć, prawda?
– Żebyś wiedział – odparłem, przebiegając po raz ostatni oczyma płócienne ściany, szukając jakiejś dziurki, szpary, czegokolwiek. Nie zobaczyłem niczego. – Idziemy.
Matros Willy pojawił się ponownie trzy dni później, kiedy dyżur pełnił Harry Terwilliger. Był tam wtedy także Percy i ścigał mysz przez całą Zieloną Milę z tą samą szczotką, której zamierzał pierwotnie użyć Dean. Gryzoń umknął z łatwością Percy’emu, kryjąc się w izolatce. Klnąc wniebogłosy, Percy otworzył drzwi i ponownie wywalił na korytarz wszystkie rupiecie. Było to jednocześnie śmieszne i straszne, oświadczył Harry. Percy przysięgał, że złapie tę pieprzoną mysz i ukręci jej łeb gołymi rękoma, ale oczywiście niczego takiego nie zrobił. Spocony i rozchełstany, z wystającą ze spodni koszulą, wrócił po półgodzinie. Zgarniając włosy z czoła, poinformował Harry’ego (który przez większość czasu spokojnie czytał jakiś romans), że przylepi taśmę izolacyjną pod drzwiami izolatki; to powinno według niego rozwiązać problem gryzoni.
– Rób, co uważasz za stosowne, Percy – odparł Harry, przewracając kartkę. Podejrzewał, że Percy zapomni wkrótce o zalepieniu szpary pod drzwiami, i miał rację.
8
Zimą tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego roku, parę miesięcy po tych wydarzeniach, Brutal przyszedł do mnie pewnej nocy, kiedy byliśmy tylko dwaj na służbie. Blok E był pusty, pozostałych strażników przeniesiono tymczasowo w inne miejsce, a Percy odszedł do Briar Ridge.
– Coś ci pokażę – oznajmił dziwnym zdławionym głosem, który sprawił, że uważnie mu się przyjrzałem. Na dworze było zimno i zacinał mokry śnieg, a ja przyszedłem dopiero na dyżur i strzepywałem płaszcz przed powieszeniem go na wieszaku.
– Czy coś się stało? – zapytałem.
– Nie – uspokoił mnie – ale znalazłem kryjówkę, w której chował się Pan Dzwoneczek. Kiedy się po raz pierwszy pojawił, pamiętasz, nim wziął go Delacroix. Chcesz zobaczyć?
Oczywiście, że chciałem. Ruszyłem za nim Zieloną Milą do izolatki. Wszystkie rupiecie, które tam trzymaliśmy, stały na korytarzu; Brutal wykorzystał najwyraźniej martwy sezon, żeby zrobić porządki. Drzwi były otwarte i zobaczyłem w środku nasze wiadro ze szczotką. Podłoga, w tym samym niezdrowym limonowym kolorze co Zielona Mila, schła po niedawnym myciu. Pośrodku stała drabinka, którą normalnie trzymaliśmy w szopie, służącej również jako ostatni przystanek dla skazanych na śmierć. Prawie na samej górze zamontowana była na niej niewielka półeczka, podobna do tej, na której robotnik stawia skrzynkę z narzędziami, a malarz wiadro z farbą. Leżała na niej latarka. Brutal dał mi ją do ręki.
– Wejdź na drabinę – powiedział. – Jesteś niższy ode mnie i będziesz musiał wdrapać się prawie na samą górę, ale przytrzymam cię za nogi.
– Mam łachotki – odparłem, stawiając stopę na pierwszym szczeblu. – Zwłaszcza pod kolanami.
– Będę pamiętał.
– To dobrze – mruknąłem – bo złamane biodro jest zbyt wysoką ceną za odkrycie miejsca, gdzie skryła się jakaś mysz.
– Że co?
– Nic takiego. – Moja głowa znajdowała się obok drucianej osłony żarówki pośrodku sufitu i czułem, jak drabina kołysze się lekko pod moim ciężarem. Na dworze zawodził wiatr. – Po prostu mnie nie puszczaj.