– Nie bój się, trzymam cię mocno. – Brutal objął mnie za łydki i wspiąłem się szczebel wyżej. Od sufitu dzieliło mnie teraz zaledwie parę cali i w miejscach, gdzie schodziły się belki sufitu, widziałem pajęczyny utkane przez kilka przedsiębiorczych pająków. Oświetliłem je latarką, ale nigdzie nie widziałem niczego, co uzasadniałoby podjęte ryzyko.
– Nie – zawołał z dołu Brutal. – Patrzysz za daleko, Paul. Zerknij na lewo, tam, gdzie schodzą się te dwie belki. Widzisz je? Jedna jest trochę poszarzała.
– Widzę.
– Oświeć latarką spojenie.
Zrobiłem, jak kazał, i prawie natychmiast zobaczyłem to, o co mu chodziło. Belki połączone były ze sobą sześcioma kołkami i jeden z nich wypadł, zostawiając czarny okrągły otwór wielkości ćwierćdolarówki. Przyjrzałem mu się, a potem zerknąłem z powątpiewaniem na Brutala.
– To była mała mysz – mruknąłem – lecz nie aż tak mała. Człowieku, zastanów się.
– Ale tędy właśnie uciekła – upierał się Brutal. – Jestem tego zupełnie pewien.
– Nie bardzo rozumiem dlaczego.
– Przysuń się bliżej… nie bój się, nie puszczę cię… i powąchaj.
Zrobiłem, o co mnie prosił, łapiąc się lewą ręką za belkę i teraz, kiedy miałem się czego chwycić, poczułem się trochę pewniej. Na dworze znowu zajęczał wiatr i z otworu dmuchnęło mi prosto w twarz. Poczułem rześki oddech zimowej nocy na zabitym deskami Południu… a także coś więcej.
Zapach mięty.
“Niech pan nie pozwoli, żeby coś złego stało się Panu Dzwoneczkowi”, powiedział mi kiedyś drżącym głosem Eduard Delacroix. Pamiętałem jego słowa i pamiętałem dotyk ciepłego ciałka Pana Dzwoneczka, kiedy Francuz dał mi go do ręki: zwykłej myszy, na pewno sprytniejszej od większości przedstawicieli jej gatunku, ale przecież tylko myszy, nie ma co do tego dwóch zdań. “Niech pan nie pozwoli temu draniowi skrzywdzić mojej myszki”, powiedział i obiecałem mu to, tak jak zawsze obiecuję im wszystko na samym końcu, kiedy przejście Zielonej Mili nie jest już dłużej mitem ani hipotezą, lecz czymś, co muszą zrobić naprawdę. Wyślij ten list mojemu bratu, którego nie widziałem od dwudziestu lat. Proszę bardzo. Odmów piętnaście zdrowasiek za moją duszę. Proszę bardzo. Pozwól mi umrzeć pod moim duchowym nazwiskiem i dopilnuj, aby wyryto je na moim grobie. Obiecuję. Dzięki temu wychodzili z celi i zachowywali się spokojnie, dzięki temu docierali zdrowi na umyśle do stojącego na końcu Zielonej Mili krzesła. Nie mogłem oczywiście dotrzymać tych wszystkich obietnic, ale dotrzymałem tej, którą złożyłem Delacroix. Co do samego Francuza, mieliśmy z nim straszną przeprawę. Drań skrzywdził Eduarda Delacroix, bardzo go skrzywdził. Och, wiem oczywiście, za co trafił do nas ten Francuz, ale nikt nie zasłużył sobie na to, co przytrafiło się Eduardowi Delacroix, kiedy wpadł w objęcia Starej Iskrówy.
Zapach mięty.
I coś jeszcze. Coś, co tkwiło wewnątrz dziury.
Trzymając się lewą dłonią belki i nie przejmując dłużej tym, że Brutal łachocze mnie w kolana, wyciągnąłem pióro z kieszonki na piersiach, zdjąłem jedną ręką oprawkę, wsunąłem stalówkę do dziury i coś z niej wygrzebałem. To była niewielka jasnożółta drzazga i widząc ją, ponownie usłyszałem głos Delacroix, tym razem tak wyraźnie, jakby jego duch był razem z nami w tym pomieszczeniu – tym samym, w którym tyle czasu spędził William Wharton.
“Hej, chodźcie tutaj! – wołał roześmianym, zdumionym głosem człowieka, który przynajmniej na krótką chwilę zapomniał, gdzie się znajduje i co go wkrótce czeka. – Chodźcie, zobaczcie, co potrafi Pan Dzwoneczek!”.
– Chryste – szepnąłem. Miałem wrażenie, że wiatr odebrał mi wszystkie siły.
– Znalazłeś jeszcze jedną, prawda? – zapytał Brutal. – Ja znalazłem już cztery.
Zszedłem na dół i oświetliłem latarką jego wielką otwartą dłoń. Leżało na niej kilka drzazg przypominających bierki dla elfów. Dwie żółte, podobnie jak ta, którą znalazłem, jedna zielona i jedna czerwona. Nie były pomalowane, ale pokolorowane woskowymi kredkami firmy Crayola.
– Rany boskie – mruknąłem niskim drżącym głosem. – Rany boskie. To kawałki tej szpuli, prawda? Ale dlaczego? Dlaczego tutaj?
– W dzieciństwie nie byłem taki duży jak teraz – powiedział nagle Brutal. – Najbardziej urosłem między piętnastym i siedemnastym rokiem życia. Przedtem byłem mikrusem. I kiedy po raz pierwszy poszedłem do szkoły, czułem się mały jak… no właśnie, mały jak myszka. Śmiertelnie się bałem. I wiesz, co zrobiłem?
Potrząsnąłem głową. Na dworze znowu zerwał się silniejszy wiatr i wiszące między belkami i sufitem pajęczyny zadrżały niczym zbutwiałe koronki. Nigdy jeszcze nie znajdowałem się w miejscu, które tak jawnie sprawiałoby wrażenie nawiedzanego przez duchy, i właśnie wówczas, gdy tam staliśmy, przyglądając się szczątkom szpuli, uświadomiłem sobie to, co od dawna – odkąd John Coffey przeszedł Zieloną Milę – wiedziało moje serce: nie mogłem już dłużej wykonywać tej roboty. Kryzys czy nie Kryzys, nie byłem po prostu w stanie patrzeć na kolejnych ludzi, którzy przechodzili przez mój gabinet w drodze na śmierć. Nawet jedna egzekucja mogła być o jedną egzekucję za dużo.
– Poprosiłem mamę, żeby dała mi jedną ze swoich chusteczek – podjął Brutal. – I za każdym razem, kiedy czułem się biedny i mały, wyciągałem ją, wąchałem jej perfumy i robiło mi się trochę lepiej na sercu.
– Myślisz, że co? Że mysz odgryzła parę kawałków tej kolorowej szpuli, żeby przypominały jej Delacroix? Że ta mysz…
Brutal podniósł wzrok. Wydawało mi się przez chwilę, że widzę w jego oczach łzy, ale chyba się pomyliłem.
– Ja nic nie mówię, Paul. Ale wlazłem tutaj na górę i poczułem, tak jak ty, zapach mięty… wiem, że go poczułeś. Ja nie mogę tego dłużej robić. Jeśli zobaczę jeszcze jednego człowieka siadającego na tym krześle, po prostu skonam. W poniedziałek składam podanie o przeniesienie do zakładu poprawczego dla chłopców. Jeśli zdążę przed następną egzekucją, to dobrze. Jeśli nie, poproszę o dymisję i wrócę na wieś uprawiać ziemię.
– Uprawiałeś coś kiedyś poza kamieniami?
– To nie ma znaczenia.
– Wiem, że nie ma – odparłem. – Ja zrobię chyba to samo co ty.
Przyjrzał mi się uważnie, upewniając się, czy go nie podpuszczam, a potem pokiwał głową, jakby sprawa była przesądzona. Wiatr zadął ponownie, tym razem tak silnie, że zaskrzypiała więźba dachu i obaj przyjrzeliśmy się z niepokojem wyściełanym ścianom. Wydawało mi się przez moment, że słyszę Williama Whartona – nie Billy’ego Kida, ale “Dzikiego Billa”, bo tak nazwaliśmy go już pierwszego dnia, gdy zjawił się na bloku – jak zanosi się śmiechem i wrzeszczy, że będziemy się diabelnie cieszyć, kiedy już się go pozbędziemy, i że nigdy go nie zapomnimy. Jeśli o to chodzi, wcale się nie mylił.
A co się tyczy tego, co ja i Brutal uzgodniliśmy tamtej nocy w izolatce, nie zmieniliśmy zdania. Można było pomyśleć, że złożyliśmy jakąś uroczystą przysięgę na te małe kawałki kolorowego drewna. Ani on, ani ja nie wzięliśmy już nigdy udziału w egzekucji. John Coffey był ostatni.
Część druga
MYSZ FRANCUZA
l
Dom opieki, w którym stawiam moje ostatnie kropki nad “i”, nazywa się Georgia Pines. Leży prawie sześćdziesiąt mil od Atlanty, niemalże dwieście lat świetlnych od świata, gdzie żyje większość ludzi, tych, którzy nie przekroczyli, powiedzmy, osiemdziesiątki. Wy, którzy czytacie te słowa, uważajcie, aby nie trafić do takiego miejsca w przyszłości. Nie jest tu tak strasznie, na ogół nie; mamy kablową telewizję i nie najgorzej nas karmią (chociaż bardzo rzadko dostajemy coś, co można przeżuć), na swój sposób jednak to zupełnie taka sama umieralnia jak blok E w Cold Mountain.