Выбрать главу

– Spokojnie, Wodzu – powiedziałem cicho, nie poruszając prawie ustami. – Większość tych ludzi zapamięta o tobie tylko to, w jaki sposób odszedłeś, więc pokaż im, na co cię stać: pokaż, jak to robi prawdziwy Washita.

Zerknął na mnie i skinął lekko głową. A potem wziął do ręki jeden z warkoczyków, które zaplotła jego córka, i pocałował go. Spojrzałem na Brutala, który stał w pozycji na spocznij za krzesłem, w swoim galowym mundurze z wypolerowanymi błyszczącymi guzikami i w czapce tkwiącej pod idealnym kątem na dużej głowie. Skinąłem mu lekko, a on dał natychmiast krok do przodu, gotów pomóc Bitterbuckowi wspiąć się na podwyższenie, gdyby tego potrzebował. Okazało się, że nie potrzebował.

Od chwili kiedy Bitterbuck siadł na krześle, do momentu gdy Brutal zawołał cicho przez ramię: “Przełącz na dwójkę”, nie minęła nawet minuta. Światła ponownie przygasły, ale tylko nieznacznie; ktoś, kto nie przyglądał im się akurat w tej chwili, mógł nie zwrócić na to wcale uwagi. Oznaczało to, że Van Hay przesunął dźwignię na pozycję, którą jakiś żartowniś oznaczył napisem: SUSZARKA MABEL. Spod metalowego kasku dobiegł niski pomruk i Bitterbuck skoczył do przodu, napinając klamry i pas przebiegający przez jego pierś. Przy ścianie stał, obserwując go beznamiętnym wzrokiem, lekarz o wargach tak wąskich, że przypominały pojedynczy biały ścieg. Nie było żadnych podrygów i miotania się, które odstawiał na próbie Tu-Tut – tylko ten jeden rzut do przodu, podobny do silnego pchnięcia bioder, pchnięcia, które mężczyzna wykonuje doznając potężnego orgazmu. Niebieska koszula Wodza napięła się i między guzikami pokazały się uśmiechnięte kawałki gołego ciała.

I poczuliśmy w nozdrzach zapach. Sam w sobie nie najgorszy, lecz wywołujący niemiłe skojarzenia. Kiedy moja wnuczka przywozi mnie do swego domu, nigdy nie jestem w stanie zejść do piwnicy, chociaż tam właśnie ich mały Lionel ma elektryczną kolejkę, którą tak chętnie pobawiłby się z pradziadkiem. Jak chyba się domyślacie, nie mam nic przeciwko pociągom – tym, co mnie powstrzymuje, jest transformator. Ten jego pomruk. I zapach, który czuć, kiedy się rozgrzeje. Po wszystkich tych latach ten zapach wciąż przypomina mi Cold Mountain.

Van Hay dał nam trzydzieści sekund, po czym zamknął dopływ prądu. Doktor podszedł bliżej i przystawił stetoskop do piersi Bitterbucka. Świadkowie nie odzywali się teraz ani słowem. Doktor wyprostował się i odwrócił w stronę okienka.

– Nieregularna praca serca – powiedział i skinął palcem. Usłyszał prawdopodobnie kilka słabych uderzeń, tak samo nieistotnych jak ostatnie podskoki zdekapitowanego kurczaka, ale lepiej było nie ryzykować. Nie chcieliśmy, by Wódz usiadł nam nagle w połowie tunelu na wózku i poskarżył się, że czuje się, jakby przeszedł przez ogień.

Van Hay przerzucił na trójkę i Wódz skoczył ponownie do przodu, kołysząc się lekko na boki w objęciach prądu. Po ponownym osłuchaniu doktor pokiwał głową. Karę śmierci wykonano. Po raz kolejny udało nam się zniszczyć coś, czego nie potrafiliśmy stworzyć. Kilka osób spośród publiczności znowu zaczęło ze sobą cicho rozmawiać; większość siedziała ze spuszczonymi głowami, gapiąc się w podłogę, jakby coś wprawiło ich w osłupienie. Albo ogarnął ich wstyd.

Harry i Dean podeszli z noszami. Właściwie Harry’emu powinien pomóc Percy, ale Percy nie miał o tym pojęcia, a nikt nie chciał mu powiedzieć. Ja i Brutal załadowaliśmy na nie Wodza, nie zdejmując mu z głowy czarnego jedwabnego kaptura, i tak szybko, jak tylko się dało, bez wpadania w kłus, przenieśliśmy go przez drzwi prowadzące do tunelu. Dym – zdecydowanie zbyt gęsty – wydobywał się z dziury na czubku głowy i czuć było paskudny odór.

– Rany, człowieku! – zawołał drżącym głosem Percy. – Co to za smród?

– Zejdź mi z drogi i trzymaj się z daleka – warknął Brutal, odpychając go i sięgając po zamontowaną przy ścianie gaśnicę – chemiczne urządzenie starego typu, które trzeba było napompować przed użyciem. Dean zerwał z głowy Wodza kaptur. Nie było tak źle, jak się obawialiśmy: lewy warkoczyk Bitterbucka tlił się niczym sterta suchych liści.

– Zostaw to – przykazałem Brutalowi. Nie chciałem zmywać później chemicznego szlamu z twarzy nieboszczyka. Poklepałem Wodza kilka razy po skroni (Percy przez cały czas gapił się na mnie wybałuszonymi oczyma) i warkoczyk przestał dymić. Następnie znieśliśmy trupa po dwunastu stopniach do tunelu. Było tam chłodno i wilgotno jak w lochu; z owalnego sklepienia kapała woda. W świetle żarówek tkwiących w prostych blaszanych osłonach – wykonano je w naszym więziennym warsztacie – widać było biegnący pod szosą ceglany korytarz o długości jakichś trzydziestu stóp. Wchodząc tu, zawsze miałem wrażenie, że jestem bohaterem jednego z opowiadań Edgara Allana Poe.

Czekał na nas wózek. Załadowaliśmy nań ciało Bitterbucka i po raz ostatni sprawdziłem, czy nie tlą się jego włosy. Lewy warkocz był prawie całkowicie zwęglony i z przykrością stwierdziłem, że niewielka wypukłość po tej stronie jego głowy zmieniła się w poczerniały guz.

Percy klepnął nieboszczyka w policzek i słysząc głośne klaśnięcie jego dłoni, podskoczyliśmy wszyscy w miejscu. Percy popatrzył na nas błyszczącymi oczyma i jego usta wykrzywiły się w drwiącym uśmiechu.

– Adios, Wodzu – powiedział, spoglądając na Bitterbucka. – Mam nadzieję, że będzie ci gorąco w piekle.

– Nie mów tak – przerwał mu Brutal. W ociekającym wodą tunelu jego głos zabrzmiał głucho i uroczyście. – Facet zapłacił za to, co zrobił. Rachunki są wyrównane. Trzymaj od niego ręce z daleka.

– Odwal się – mruknął Percy, ale cofnął się przestraszony, kiedy Brutal ruszył ku niemu, rzucając za sobą cień, który rósł niczym cień małpy w opowiadaniu o Rue Morgue. Brutal nie chwycił jednak Percy’ego za kark. Zamiast tego złapał za wózek i zaczął go pchać powoli ku wylotowi tunelu, gdzie na miękkim poboczu szosy czekał karawan, którym Arlen Bitterbuck miał udać się w ostatnią podróż. Twarde gumowe kółka wózka skrzypiały głośno, tocząc się po deskach; jego cień sunął po cegłach, na zmianę to rosnąc, to malejąc, to rosnąc, to malejąc. Dean i Harry ujęli za skraj prześcieradła i nasunęli je na twarz Wodza, która zaczęła już przybierać ten nieokreślony woskowy odcień wszystkich martwych twarzy, w równym stopniu niewinnych, jak obarczonych winą.

6

Kiedy miałem osiemnaście lat, wujek Paul, po którym otrzymałem imię, zmarł na zawał serca. Rodzice zabrali mnie ze sobą do Chicago, żebym wziął udział w pogrzebie i odwiedził krewnych ojca, których wielu w ogóle nie znałem. Nie było nas w domu prawie przez miesiąc. Podróż okazała się ciekawa, potrzebna i pełna wrażeń, z drugiej jednak strony wspominam ją jako koszmar. Byłem wówczas bez pamięci zakochany w dziewczynie, z którą miałem wziąć ślub dwa tygodnie po moich dziewiętnastych urodzinach. Pewnej nocy, gdy moja tęsknota zapłonęła niepowstrzymanym ogniem w sercu i umyśle (no dobrze, w porządku, również w moich lędźwiach), napisałem do niej list, który chyba nie miał końca. Przelałem na papier wszystkie swoje uczucia i nawet nie próbowałem przeczytać tego, co napisałem, bałem się bowiem, że tchórzostwo każe mi go podrzeć. Nie podarłem go i kiedy jakiś trzeźwy głos ostrzegał mnie, że szaleństwem będzie wysyłanie takiego listu, że podaję w nim jak, na dłoni swoje nagie serce, zignorowałem te ostrzeżenia z typową młodzieńczą beztroską, która nie dba o konsekwencje tego, co się robi. Zastanawiałem się często, czy Janice zachowała ten list, nigdy jednak nie miałem odwagi jej o to zapytać. Jedno wiem na pewno: nie znalazłem go, przeglądając jej rzeczy po pogrzebie. To jednak oczywiście o niczym nie świadczy. Przypuszczam, że nie zapytałem jej, ponieważ bałem się odkryć, iż spalenie listu znaczy dla niej mniej niż dla mnie.