Выбрать главу

Miał cztery strony; myślałem, że nigdy w życiu nie napiszę czegoś dłuższego, a teraz patrzcie. Tyle zapisałem już kartek i wciąż nie widać końca. Gdybym wiedział, że zrobi się z tego taka długa historia, być może w ogóle bym jej nie zaczął. Nie zdawałem sobie sprawy, ile furtek otwiera sam akt pisania – tak jakby stare wieczne pióro mojego ojca nie było wcale piórem, lecz jakimś dziwnym wytrychem. Najlepszym przykładem tego, o czym mówię, jest chyba ta mysz: Matros Willy, Pan Dzwoneczek, mysz Francuza. Zanim zacząłem pisać, nigdy nie uświadamiałem sobie, jak ważną odgrywa rolę. Weźmy choćby to, jak wydawała się szukać Delacroix jeszcze przed jego pojawieniem się na bloku – nie sądzę, bym zdawał sobie z tego sprawę, w każdym razie nim zacząłem pisać i odświeżać pamięć.

Chodzi o to, że nie miałem chyba pojęcia, jak daleko będę się musiał cofnąć, aby opowiedzieć wam o Johnie Coffeyu, ani na jak długo będę musiał go zostawić tam w celi – mężczyznę tak wielkiego, że nogi nie tylko wystawały mu z pryczy, lecz zwisały aż do samej podłogi. Nie chcę, żebyście o nim zapomnieli, dobrze? Chcę, byście pamiętali, że tam leży, gapiąc się w sufit, roniąc w milczeniu łzy albo zakrywając twarz rękoma. Chcę, żebyście słyszeli jego westchnienia załamujące się niczym szloch i jęki zdławione łzami. To nie były typowe odgłosy udręki i żalu, jakie słyszeliśmy na bloku E: ochrypłe krzyki, przebijane okruchami skruchy; podobnie jak jego wiecznie mokre oczy nie były przejawem tego rodzaju cierpienia, z którym mieliśmy do czynienia na co dzień. W pewnym sensie – wiem oczywiście, jak głupio to może zabrzmieć, ale nie warto łapać za pióro, jeśli człowiek nie chce powiedzieć szczerze, co mu leży na sercu – w pewnym sensie można było zatem odnieść wrażenie, że trapi go smutek całego świata, coś zbyt wielkiego, by dało się kiedykolwiek ukoić. Czasami rozmawiałem z nim, tak jak ze wszystkimi – wspomniałem już chyba, że rozmowy były najważniejszą częścią naszej pracy – i próbowałem pocieszyć. Nie sądzę, żeby mi się to kiedykolwiek udało, i gdzieś w głębi serca cieszyłem się, że cierpi. Czułem, że zasługuje na to, żeby cierpieć. Zastanawiałem się nawet czasami, czy nie zatelefonować do gubernatora (albo nakłonić Percy’ego, żeby to zrobił – to był w końcu jego, a nie mój cholerny wujek) i poprosić o odroczenie egzekucji. Nie powinniśmy go na razie pozbawiać życia, powiedziałbym. Ten czyn ciągle zbyt bardzo go boli, zbyt mocno go gryzie, wbija mu się we flaki niczym ostry rzeźnicki nóż. Dajmy mu jeszcze dziewięćdziesiąt dni, wasza ekscelencjo. Niech dalej wymierza sobie karę, której my nie potrafimy wymierzyć.

Chciałbym, żebyście takiego właśnie Johna Coffeya zachowali w pamięci, gdy skończę pisać to, co zacząłem; leżącego na pryczy Johna Coffeya, który bał się ciemności i być może nie bez racji, bo czyż nie czekały tam na niego dwie postaci z jasnymi kręconymi włosami – już nie dwie małe dziewczynki, ale mściwe harpie? Johna Coffeya, z którego oczu zawsze płynęły łzy niczym krew z rany, co nigdy nie zdoła się zabliźnić.

7

Tak więc Wódz przeniósł się na tamten świat, a Prezes na blok C, gdzie zakwaterowana była w Cold Mountain większość ze stu pięćdziesięciu więźniów odsiadujących dożywocie. W jego przypadku trwało to dwanaście lat. W tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym roku utopiono go w więziennej pralni. Nie w Cold Mountain; więzienie w Cold Mountain zamknięto w trzydziestym trzecim. Nie sądzę, żeby miało to większe znaczenie dla więźniów; pudło to pudło, jak powiadają starzy garownicy, a Stara Iskrówa działała zapewne tak samo skutecznie w osobnym murowanym pomieszczeniu, jak w naszej szopie w Cold Mountain.

Co do Prezesa, to ktoś wepchnął go twarzą do pojemnika z płynem do prania na sucho i przez jakiś czas tam przytrzymał. Kiedy go w końcu wyciągnęli, nie miał prawie zupełnie twarzy. Musieli ustalać tożsamość na podstawie odcisków palców. W gruncie rzeczy lepsza śmierć czekałaby go chyba na naszym krześle, ale wtedy nie przeżyłby tych dodatkowych dwunastu lat. Wątpię jednak, czy wielce je sobie cenił w ostatniej minucie życia, gdy jego płuca uczyły się, jak oddychać hexlitem i czystym ługiem.

Nigdy nie złapali tego, kto go wepchnął. Nie pracowałem już wtedy w więziennictwie, ale Harry Terwilliger wyjaśnił mi wszystko w liście. “Nie dostał czapy – napisał – głównie dlatego, że był biały, ale co się odwlecze, to nie uciecze. Myślę o tym jak o długim odroczeniu egzekucji, która w końcu się odbyła”.

Po odejściu Prezesa mieliśmy na bloku E trochę spokoju. Harry’ego i Deana przeniesiono tymczasowo gdzie indziej i przez jakiś czas na Zielonej Mili byłem tylko ja, Brutal i Percy. Co właściwie oznacza, że byliśmy we dwójkę, ja i Brutal, ponieważ Percy trzymał się na ogół z boku. Powiadam wam, ten młody człowiek był geniuszem w wynajdywaniu zajęć, których nie mógł wykonać. Harry i Dean wpadali co jakiś czas, jak mówił Harry, “na pogaduchy” (ale tylko kiedy na dyżurze nie było Percy’ego). W trakcie tych spotkań wielokrotnie pojawiała się również nasza mysz. Karmiliśmy ją, a ona siedziała na podłodze, dostojna niczym król Salomon, obserwując nas błyszczącymi jak paciorki oczyma.

To były fajne tygodnie, spokojne i łatwe, mimo obecności Percy’ego, który stale przytruwał nam tyłek. Ale wszystko co dobre, szybko się kończy i któregoś deszczowego poranku w końcu lipca – czy wspomniałem już, jak deszczowe i wilgotne było to lato? – wszedłem do pustej celi i usiadłem na pryczy, która miała się wkrótce stać pryczą Eduarda Delacroix.

Jego przybyciu towarzyszył niespodziewany łomot. Drzwi na dwór otworzyły się na oścież, podłogę zalała smuga światła i zaraz potem usłyszałem brzęk łańcuchów i przerażony głos mamroczący coś w żargonie, w którym słowa angielskie przeplatały się z francuszczyzną z Luizjany (więźniowie Cold Mountain nazywali go da bayou).

– Hej! Przestań! Na litość boską! Przestań, Percy! – krzyczał Brutal.

Zerwałem się na nogi, czując, jak serce wyskakuje mi z piersi. Przed nastaniem Percy’ego tego rodzaju hałasy prawie nigdy się nie zdarzały na naszym bloku; pojawiły się wraz z nim niczym brzydki zapach.

– Zapierdalaj szybciej, ty zasrana francuska cioto! – darł się Percy, kompletnie ignorując Brutala. Po chwili pojawił się w progu, ciągnąc za ramię faceta niewiele większego od drewnianego kręgla. W drugiej ręce trzymał swoją hikorową pałkę. Zęby wyszczerzył we wściekłym grymasie i miał twarz czerwoną jak burak, lecz nie wyglądał wcale na nieszczęśliwego. Delacroix próbował dotrzymać mu kroku, ale miał na kostkach kajdany i bez względu na to, jak szybko szurał nogami, Percy wlókł go jeszcze szybciej. Wybiegłem z celi w samą porę, żeby podtrzymać Francuza w chwili, gdy padał na podłogę, i w ten właśnie sposób zawarliśmy znajomość.

Percy okrążył go z podniesioną pałką, lecz złapałem go za ramię. Brutal dołączył do nas, tak samo zaskoczony i zdezorientowany jak ja.

– Niech m’sieu nie pozwoli mnie bić – bełkotał Delacroix. – S’il vous pla”t, s’il vous pla”t!

– Daj mi go tu, daj mi go! – wrzeszczał Percy. Nagle wyrwał mi się i zaczął bić Delacroix po ramionach. Francuz podniósł ręce do góry i pałka tłukła go teraz po rękawach niebieskiej więziennej koszuli. Obejrzałem go później wieczorem i facet miał sińce na całym ciele. Od ich widoku zrobiło mi się niedobrze. Był mordercą i nikt nie miał zamiaru głaskać go po główce, ale nie tak załatwialiśmy te sprawy na bloku E. Przynajmniej dopóki nie pojawił się Percy.