Mniej więcej tydzień po tym, jak Pan Dzwoneczek zamieszkał w pudełku po cygarach, Delacroix zawołał mnie i Brutala, żebyśmy coś zobaczyli. Robił to tak często, że stało się to irytujące – tak jakby fakt, że Pan Dzwoneczek przewraca się na grzbiet i wymachuje łapkami w powietrzu, był zdaniem tego konusowatego Francuza najciekawszą sztuczką pod słońcem – ale tym razem naprawdę ubawiło nas to, co pokazał.
Po wydaniu wyroku na Delacroix zapomnieli o nim wszyscy z wyjątkiem jednej krewnej – z tego, co pamiętam, niezamężnej ciotki – która pisała do niego raz w tygodniu. Przysłała mu także wielką torbę miętowych cukierków, które w tamtych czasach sprzedawano z marką Canada Mints i które przypominały z wyglądu duże różowe pastylki. Nie daliśmy mu oczywiście całej torby od razu; ważyła pięć funtów, a on gotów był je ssać tak długo, aż złapałaby go kolka i wylądowałby w ambulatorium. Podobnie jak prawie wszyscy mordercy, zupełnie nie znał umiaru. Dostawał na raz najwyżej sześć pastylek i tylko wtedy, kiedy poprosił.
Podeszliśmy więc do celi – Pan Dzwoneczek siedział na pryczy obok Francuza, trzymając w łapkach jedną z tych różowych miętówek i z radością ją obgryzając. Delacroix nie posiadał się wprost ze szczęścia – przypominał pianistę, który obserwuje ćwiczącego pierwsze palcówki pięcioletniego syna. Nie zrozumcie mnie źle: to było śmieszne, naprawdę. Miętówka była wielka jak pół Pana Dzwoneczka i pokryty białym futerkiem brzuch myszy był już od niej nieźle rozdęty.
– Zabierz jej to, Eddie – powiedział Brutal, na pół rozbawiony, na pół przerażony. – Chryste wszechmogący, będzie żarła, aż pęknie. Nawet tutaj czuję zapach mięty. Ile jej już dałeś?
– Ta jest druga – odparł Delacroix, spoglądając z lekkim niepokojem na brzuch Pana Dzwoneczka. – Naprawdę myśli pan, że pęknie?
– To całkiem możliwe – potwierdził Brutal.
Delacroix, który wziął sobie najwyraźniej do serca jego opinię, sięgnął po nie dojedzoną miętówkę. Myślałem, że mysz capnie go w palec, lecz Pan Dzwoneczek oddał cukierek – a raczej to, co z niego zostało – bez żadnych ceregieli. Spojrzałem na Brutala, który potrząsnął lekko głową, jakby chciał powiedzieć, że on też tego nie rozumie. A potem Pan Dzwoneczek skoczył do swojego pudełka i położył się skonany na boku, co ponownie pobudziło całą naszą trójkę do śmiechu. Po tym epizodzie przywykliśmy do widoku myszy, która siedziała obok Delacroix, chrupiąc w dystyngowany sposób miętówkę, niczym zajadająca podwieczorek starsza pani, a także do towarzyszącego im obojgu zapachu, który wyczułem potem w tej dziurze w belce – słodkawo-gorzkiego zapachu mięty.
Zanim przejdę do przyjazdu Williama Whartona, kiedy to nasz blok naprawdę znalazł się na skraju cyklonu, muszę opowiedzieć jeszcze jedną historię o Panu Dzwoneczku. Tydzień albo dwa po epizodzie z miętówkami – gdy, jak sądzę, uratowaliśmy pupila Delacroix od śmierci z przejedzenia – Francuz wezwał mnie do swojej celi. Byłem wtedy sam; Brutal poszedł po coś do magazynu, a regulamin zabraniał w takich okolicznościach zbliżać się do więźnia. Ponieważ jednak mógłbym bez trudu przewrócić Delacroix małym palcem, postanowiłem złamać regulamin i zobaczyć, czego chce.
– Niech pan popatrzy, panie Edgecombe – oznajmił. – Zobaczy pan, co potrafi zrobić Pan Dzwoneczek!
Sięgnął pod pryczę i wydobył schowaną za pudełkiem po cygarach małą drewnianą szpulkę.
– Skąd to wziąłeś? – zapytałem, chociaż z góry znałem odpowiedź. Istniała tylko jedna osoba, od której mógł to dostać.
– Dał mi Tu-Tut – odparł. – Niech pan patrzy.
Nie musiał mnie o to prosić – od kilku chwil przyglądałem się już Panu Dzwoneczkowi, opierającemu się przednimi łapkami o skraj pudełka i nie odrywającemu swoich czarnych oczek od szpuli, którą Delacroix trzymał między kciukiem i palcem wskazującym prawej ręki. Czułem, jak cierpnie mi skóra na plecach. Nigdy nie widziałem, żeby mysz oddawała się jakiejś czynności z taką skwapliwością… z taką inteligencją. Nie wierzę, żeby Pan Dzwoneczek był istotą nadprzyrodzoną i przepraszam bardzo, jeśli pozwoliłem wam odnieść takie wrażenie, nigdy jednak nie wątpiłem, że był genialnym przedstawicielem swojego gatunku.
Delacroix pochylił się i puścił pozbawioną nitki szpulkę. Potoczyła się po podłodze lekko niczym para kół połączonych osią. Mysz wyskoczyła z pudełka i pobiegła za nią jak goniący za kijem pies. Krzyknąłem głośno ze zdumienia, a Delacroix wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Szpulka odbiła się od ściany i potoczyła z powrotem. Pan Dzwoneczek obiegł ją dookoła i zaczął popychać z powrotem do pryczy, zmieniając swoją pozycję, kiedy tylko podążała w niewłaściwym kierunku. Dotoczył szpulkę aż do nóg Delacroix, a potem podniósł wzrok i przez chwilę mu się przyglądał, jakby chciał się upewnić, czy Francuz nie ma dla niego żadnych kolejnych pilnych zleceń (być może kilku algebraicznych równań do rozwiązania albo paru łacińskich zdań do rozbioru). Uzyskawszy widać satysfakcjonującą odpowiedź, wskoczył z powrotem do swojego pudełka.
– Nauczyłeś ją tego? – zapytałem.
– Tak jest, panie Edgecombe – odparł Delacroix, szeroko się uśmiechając. – Przynosi mi ją za każdym razem. Piekielnie sprytna, prawda?
– A szpulka? Skąd wiedziałeś, że będzie się nią bawiła, Eddie?
– Szepnęła mi do ucha, że chce ją dostać – stwierdził pogodnym tonem Francuz. – Tak samo jak wtedy, kiedy powiedziała mi, jak się nazywa.
Delacroix pokazał nową sztuczkę swojej myszy wszystkim pozostałym strażnikom… wszystkim z wyjątkiem Percy’ego. Nie miało dla niego znaczenia, że to Percy zaproponował wypożyczenie pudełka po cygarach i zorganizował watę, żeby je wyścielić. Mały Francuz przypominał w tym niektóre psy: kiedy raz je kopniesz, nigdy ci nie zaufają, choćbyś był dla nich nie wiadomo jak miły.
Pamiętam do dzisiaj jego okrzyk: “Hej, panowie! Chodźcie zobaczyć, co takiego potrafi Pan Dzwoneczek!”. I podążający do jego celi niebieski orszak strażników – Brutala, Harry’ego, Deana, nawet Billa Dodge’a – wszystkich należycie zdumionych, tak samo jak zdumiony byłem wcześniej ja.
Kilka dni po tym, jak Pan Dzwoneczek pokazał po raz pierwszy sztuczkę ze szpulą, Harry Terwilliger poszperał wśród akcesoriów, które trzymaliśmy w izolatce, znalazł tam kredki marki Crayola i przyniósł je Delacroix z prawie zażenowanym uśmiechem.
– Pomyślałem sobie, że mógłbyś pokolorować tę szpulę na różne kolory – powiedział. – Twój mały kumpel będzie występował jak jakaś cyrkowa mysz.
– Cyrkowa mysz! – powtórzył Delacroix i na jego twarzy odmalowało się bezgraniczne szczęście. Przypuszczam, że był rzeczywiście bezgranicznie szczęśliwy, być może po raz pierwszy w całym swoim żałosnym życiu. – To jest to! Cyrkowa mysz! Kiedy stąd wyjdę, zrobi ze mnie bogacza! Zobaczycie, że zrobi.
Percy Wetmore zwróciłby niezawodnie uwagę Delacroix, że opuści Cold Mountain w ambulansie bez włączonej syreny, ale Harry nie był taki. Powiedział po prostu Francuzowi, żeby pokolorował szpulę tak szybko, jak potrafi, ponieważ będzie musiał mu zabrać kredki zaraz po obiedzie.
I Del pokolorował ją, a jakże. Kiedy skończył, jeden koniec szpuli był żółty, drugi zielony, a bębenek w środku czerwony jak wóz straży pożarnej. Przywykliśmy do jego szumnej zapowiedzi: Maintenant, m’sieurs et mesdames! Le cirque presentement le mous’ amusant et amazeant! Nie brzmiało to może zupełnie tak, jak tu napisałem, ale daje jakie takie pojęcie o jego dziwacznej francuszczyźnie. Delacroix wydawał następnie z głębi gardła warkotliwy odgłos – przypuszczam, że miało to przypominać werbel – i puszczał szpulkę po podłodze. Pan Dzwoneczek natychmiast ją doganiał i albo popychał nosem, albo toczył przed sobą łapkami. Zwłaszcza ta druga sztuczka była czymś, za obejrzenie czego naprawdę zapłacilibyście forsę w cyrku. Delacroix, jego mysz i jaskrawo pokolorowana szpulka były głównymi atrakcjami Zielonej Mili, kiedy pod naszą opiekę i nadzór trafił John Coffey, i przez jakiś czas nic się pod tym względem nie zmieniło. A potem z powrotem zaczęła mnie dręczyć infekcja dróg moczowych, a na blok przybył William Wharton i rozpętało się prawdziwe piekło.