Выбрать главу

Wharton wydawał się całkowicie uległy, ale nie był w stanie ubrać się bez pomocy strażników. Udało mu się włożyć szorty, kiedy jednak przyszło do spodni, usiłował bezskutecznie wsadzić obie nogi do jednej nogawki. Dean pomógł mu w końcu, wsuwając stopy tam, gdzie było ich miejsce, i zapinając rozporek. Wharton stał spokojnie. Nie próbował nawet ruszyć palcem, gdy się zorientował, że Dean i tak zrobi wszystko za niego. Gapił się bezmyślnie w ścianę, ze zwisającymi w dół rękoma, i żadnemu z nich nie przyszło do głowy, że symuluje. Nie dlatego, że chciał uciec (tak mi się przynajmniej wydaje). Chodziło mu o to, by sprawić jak najwięcej kłopotów, kiedy nadarzy się odpowiednia okazja.

Papiery zostały podpisane. William Wharton, który w momencie aresztowania stał się własnością hrabstwa, teraz przeszedł na własność stanu. Poprowadzono go pod eskortą tylnymi schodami na parter i przez kuchnię. Szedł ze spuszczoną głową i luźno dyndającymi dłońmi o długich palcach. Za pierwszym razem, gdy spadła mu czapka, Dean włożył mu ją z powrotem na głowę. Za drugim wetknął ją po prostu do własnej kieszeni.

Mógł narozrabiać, kiedy zakuwali go z tyłu karetki, ale nie skorzystał z tej okazji. Jeśli rozumował logicznie (nawet dzisiaj nie jestem pewien, czy był do tego zdolny), musiał dojść do wniosku, że przestrzeń jest zbyt mała, a strażników zbyt wielu, by urządzić porządną zadymę. Założono mu więc łańcuchy, jeden między kostkami, a drugi – jak się okazało, zbyt długi – między nadgarstkami.

Jazda do Cold Mountain zajęła godzinę. Przez cały ten czas Wharton siedział na ławce po lewej stronie tuż przy kabinie, ze spuszczoną głową i skutymi rękoma, które zwisały luźno między kolanami. Co jakiś czas nucił coś pod nosem, oświadczył Harry, a Percy ocknął się z zadumy i dodał, że z ust złamasa sączyła się ślina, kropla po kropli, tak że w końcu między jego stopami utworzyła się całkiem spora kałuża. Ślinił się jak pies, któremu kapie z pyska w gorący letni dzień.

Wjechali przez południową bramę mijając, jak sądzę, po drodze mój samochód. Strażnik odsunął wielkie drzwi dzielące parking od spacerniaka i dyliżans wtoczył się do środka. W pobliżu było niewielu więźniów; większość z nich pracowała w ogrodzie. Trwał właśnie sezon zbierania dyń. Karetka podjechała prosto do bloku E i zatrzymała się. Kierowca otworzył drzwi i powiedział, że jedzie do garażu, żeby zmienić olej, i że przyjemnie mu się z nimi pracowało. Dodatkowi strażnicy odjechali razem z nim, zajadając jabłka w kabinie, której otwarte tylne drzwi bujały się na zawiasach.

Dean, Harry i Percy zostali sami z jednym zakutym w kajdany więźniem. Powinno to wystarczyć i wystarczyłoby, gdyby nie dali się nabrać chudemu jak patyk wiejskiemu parobkowi, który po wyjściu z furgonetki stanął ze spuszczoną głową na środku dziedzińca. Przeszli z nim kilkanaście kroków do drzwi bloku E, w takim samym szyku, w jakim maszerowaliśmy, prowadząc skazańców przez Zieloną Milę. Harry eskortował go z lewej, Dean z prawej, a Percy z tyłu, trzymając w ręku pałkę. Nikt mi o tym nie powiedział, ale dobrze wiedziałem, że ją wyjął; Percy kochał tę swoją hikorową lagę. Jeśli chodzi o mnie, siedziałem w celi – w której miał zamieszkać Wharton aż do momentu, gdy będzie musiał zameldować się w przedsionku piekła – pierwszej z prawej strony, patrząc w stronę izolatki.

Trzymałem w rękach dokumenty i myślałem wyłącznie o tym, żeby wygłosić swoją mowę i zabierać się stamtąd do diabła. Ból w kroczu ponownie się nasilał i chciałem jak najszybciej wrócić do gabinetu i poczekać, aż ustanie.

Dean dał krok do przodu, żeby otworzyć drzwi. Wybrał właściwy klucz z kółka przy pasku i wsunął go w zamek. Wharton ocknął się dokładnie wtedy, gdy Dean przekręcił klucz i nacisnął klamkę. Wydał z siebie przenikliwy nieartykułowany wrzask – coś w rodzaju bitewnego okrzyku – który sparaliżował na jakiś czas Harry’ego i całkowicie wyłączył z akcji Percy’ego Wetmore’a. Usłyszałem ten krzyk przez lekko uchylone drzwi i w pierwszym momencie nie skojarzyłem go w ogóle z dźwiękiem wydawanym przez ludzką istotę; myślałem, że to pies, który dostał się na spacerniak i oberwał od jakiegoś złośliwego więźnia w łeb podkową.

Wharton przerzucił łańcuch, który zwisał między jego dłońmi, przez głowę Deana i zaczął go dusić. Dean zacharczał i skoczył do przodu, w zimne elektryczne światło naszego małego świata, ale Wharton z radością ruszył w ślad za nim, nawet go popchnął, przez cały czas wrzeszcząc i zanosząc się dzikim śmiechem. Zgiął ręce w łokciach, zaciśnięte dłonie podciągnął pod uszy Deana i ściągał łańcuch tak mocno, jak tylko mógł, szorując nim po jego szyi raz w jedną, raz w drugą stronę.

Harry skoczył mu na plecy, złapał za brudne włosy i zdzielił z całej siły pięścią w twarz. Miał przy pasie zarówno pałkę, jak i pistolet, ale w podnieceniu zupełnie o nich zapomniał. Kłopoty z więźniami zdarzały nam się oczywiście już wcześniej, ale żaden nie zaskoczył nas tak kompletnie jak Wharton. Spryt tego człowieka przerastał nasze doświadczenie. Nigdy, ani przedtem, ani potem, nie zetknąłem się z czymś podobnym.

I był silny. Zniknęła gdzieś cała jego senna rozlazłość. Harry miał wrażenie, że skoczył w sam środek napiętych stalowych sprężyn, które nagle rozprostowywały się jedna za drugą. Wharton zatoczył się w lewo i zrzucił z siebie Harry’ego, który odbił się od biurka oficera dyżurnego i runął na podłogę.

– Juhuuu, chłopaki! – zawył nasz przybysz. – Ale mamy zabawę, nie? No, powiedzcie sami!

Wrzeszcząc i zanosząc się śmiechem, przystąpił z powrotem do duszenia Deana łańcuchem. Dlaczego nie? Wiedział to samo co my; mogliśmy go usmażyć tylko raz.

– Uderz go! Uderz go, Percy! – wrzasnął Harry, gramoląc się na nogi. Ale Percy stał w miejscu, zaciskając w ręku hikorową pałkę, z oczyma wielkimi jak filiżanki. Oto nadarzała się w końcu okazja, na którą tak długo czekał, wspaniała sposobność, by zrobił dobry użytek ze swojej broni, lecz on był zbyt przestraszony i zdezorientowany, żeby kiwnąć palcem. To nie był jakiś bojaźliwy mały Francuz albo czarny olbrzym, który zdawał się być gościem we własnym ciele; to był wcielony diabeł.

Wybiegłem z celi Whartona, rzucając na podłogę dokumenty i wyciągnąłem z kabury moją trzydziestkęósemkę. Po raz drugi tego dnia zapomniałem o infekcji, która paliła moje wnętrzności. Nie miałem powodu wątpić w to, co opowiadano o pustym obliczu oraz nieobecnych oczach naszego gościa, w tym momencie jednak zobaczyłem przed sobą zupełnie innego Whartona. Zobaczyłem zwierzęcą mordę, na której malowały się spryt, podłość i radość. Tak, radość. Nareszcie robił to, do czego był stworzony. Miejsce i okoliczności nie miały znaczenia. Zobaczyłem także nabrzmiałą czerwoną twarz Deana Stantona. Umierał na moich oczach. Wharton spostrzegł pistolet i obrócił Deana w moją stronę, tak że strzelając musiałbym teraz trafić obydwu. Łypiące zza ramienia Deana niebieskie oko prowokowało mnie do strzału.

Część trzecia

DŁONIE COFFEYA

l

Przeglądając to, co do tej pory napisałem, widzę, że miejsce, gdzie teraz mieszkam, nazwałem domem opieki. Ludzie, którzy go prowadzą, nie byliby z tego zbytnio zadowoleni. Według broszur, które trzymają w hallu i wysyłają potencjalnym klientom, to “supernowoczesny ośrodek wypoczynkowy dla ludzi w podeszłym wieku”. Mamy tu nawet Centrum Rekreacji – tak przynajmniej twierdzą autorzy broszury. Ci, którzy muszą tu mieszkać (w prospekcie nie określa się nas mianem “więźniów”, ale ja czasami to robię), nazywają je po prostu pokojem telewizyjnym.

Uważany jestem za odludka, ponieważ nie schodzę zbyt często w ciągu dnia na telewizję, ale to nie moi współlokatorzy działają mi na nerwy, lecz programy, które oglądają. Oprah, Ricki Lake, Carnie Wilson, Rolanda – świat wali nam się na głowy, ale te osoby interesuje wyłącznie gadanie o pieprzeniu się z kobietami w krótkich spódniczkach i mężczyznami w rozpiętych na piersi koszulach. Dobrze, wiem, nie sądźcie, żebyście nie byli sądzeni, powiada Biblia, i nie zamierzam tu wygłaszać kazań. Chodzi tylko o to, że gdybym chciał spędzić trochę czasu z hołotą z przyczep kempingowych, skoczyłbym dwie mile do Happy Wheels Motor Court, gdzie w piątek i sobotę wieczór zasuwają zawsze samochody policyjne z włączonymi syrenami i błyskającymi na dachu niebieskimi światłami. Moja specjalna przyjaciółka, Elaine Connelly, uważa tak samo. Elaine ma osiemdziesiąt lat, świetny wzrok i wciąż wyprostowaną sylwetkę. Jest szczupła, bardzo inteligentna i wytworna. Porusza się powoli, ponieważ coś jest nie w porządku z jej biodrami, i wiem, że strasznie dokuczają jej bóle stawów w dłoniach, ale ma piękną długą szyję – niemal łabędzią – i długie ładne włosy, które opadają jej na ramiona, kiedy je rozpuści.