Выбрать главу

A co najważniejsze, nie uważa, żebym był odludkiem albo zadzierał nosa. Spędzamy razem dużo czasu, Elaine i ja. Gdybym nie dożył takiego groteskowego wieku, przypuszczam, że mógłbym ją nazwać moją dziewczyną. Posiadanie specjalnej przyjaciółki – po prostu tak – nie jest jednak takie złe, a pod pewnymi względami nawet lepsze. Mnóstwo problemów, które wyłaniają się, kiedy ktoś jest czyimś chłopakiem lub dziewczyną, nas po prostu nie dotyczy. I chociaż wiem, że nie uwierzy w to nikt poniżej, powiedzmy, pięćdziesiątki, czasami stygnący żar jest lepszy od obozowego ogniska. To dziwne, ale prawdziwe.

Nie oglądam więc telewizji w ciągu dnia. Czasami wychodzę na spacer, czasami czytam, a mniej więcej od miesiąca najczęściej piszę ten pamiętnik na oszklonej werandzie, pośród roślin. Jest tam chyba więcej tlenu i to pomaga odświeżyć stare wspomnienia. Geraldo Rivera nawet się do tego nie umywa, zaręczam wam.

Kiedy jednak nie mogę zasnąć w nocy, schodzę czasami ukradkiem na dół i włączam telewizor. W Georgia Pines nie mamy HBO ani nic w tym rodzaju – przypuszczam, że to rozrywka trochę zbyt droga jak na nasze Centrum Rekreacji – ale możemy korzystać z większości programów, w tym także z American Movie Channel. To ten kanał (na wypadek, gdybyście sami nie mieli kablówki), gdzie większość filmów jest czarno-biała i żadna z kobiet nie zdejmuje z siebie ubrania. Dla takiego starego pierdoły jak ja to coś kojącego. Nieraz przesypiałem całą noc na brzydkiej zielonej sofie przed telewizorem, podczas gdy Francis Gadający Muł ponownie wyciągał z ognia kociołek Donalda O’Connora, John Wayne robił porządek w Dodge City, a Jimmy Cagney nazywał kogoś brudnym szczurem i wyciągał pistolet z kabury. Niektóre z tych filmów widziałem wcześniej z moją żoną Janice (nie tylko moją przyjaciółką od serca, ale najlepszym przyjacielem, jakiego miałem) i teraz mnie uspokajają. Stroje, jakie tam noszą, sposób, w jaki się odzywają i poruszają, nawet muzyka ze ścieżki dźwiękowej – wszystko to mnie uspokaja. Przypominam sobie chyba wtedy okres, kiedy byłem mężczyzną, od którego to i owo zależało, a nie nadgryzionym przez mole antykiem, dożywającym swoich dni w domu starców, gdzie powszechnie używa się pieluch i gumowych majtek.

Nic kojącego nie było jednak w tym, co zobaczyłem dziś rano. Nic a nic.

Elaine ogląda czasami razem ze mną nadawany na AMC tak zwany Seans dla Rannych Ptaszków, który zaczyna się o czwartej rano; prawie nigdy o tym nie wspomina, ale wiem, że porządnie daje jej się we znaki artretyzm, a leki, które bierze, niewiele pomagają.

Kiedy przyszła tego ranka, sunąc niczym zjawa w swoim białym szlafroku frotte, siedziałem na powybrzuszanej sofie, pochylając się nad cienkimi patykami, które były kiedyś moimi nogami, i zaciskając kolana, żeby opanować dreszcz, który wstrząsał mną niczym poryw wichury. Czułem chłód wszędzie z wyjątkiem krocza, nękanego chyba wspomnieniem infekcji dróg moczowych, która tak bardzo doskwierała mi jesienią tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego roku – jesienią Johna Coffeya, Percy’ego Wetmore’a i tresowanej myszy, czyli Pana Dzwoneczka.

A także jesienią Williama Whartona.

– Paul! – zawołała Elaine i podeszła do mnie szybkim krokiem; na tyle szybkim, na ile pozwalały tkwiące w jej biodrach zardzewiałe gwoździe i potłuczone szkło. – Co się stało, Paul?

– Nic mi nie będzie – powiedziałem, ale nie brzmiało to przekonująco; każde słowo wydobywało się z trudem przez zęby, które miały wielką ochotę zadzwonić na jutrznię. – Daj mi tylko kilka minut, a będę zdrów jak ryba.

Usiadła przy mnie i objęła mnie ramieniem.

– Wcale w to nie wątpię – stwierdziła. – Ale co się stało? Na litość boską, Paul, wyglądasz, jakbyś ujrzał ducha.

Ujrzałem go, przyszło mi na myśl, i dopiero kiedy otworzyła szerzej oczy, zdałem sobie sprawę, że powiedziałem to na głos.

– Niedosłownie – dodałem i poklepałem ją po dłoni (delikatnie, tak delikatnie!). – Tylko przez chwilę, Elaine… Mój Boże!

– Czy to ma związek z okresem, kiedy byłeś strażnikiem w więzieniu? – zapytała. – Z okresem, o którym piszesz na werandzie?

Pokiwałem głową.

– Pracowałem w czymś w rodzaju Korytarza Śmierci… – zacząłem.

– Wiem…

– Tyle że my nazywaliśmy go Zieloną Milą. Z powodu koloru linoleum. Jesienią trzydziestego drugiego roku przywieziono nam tego faceta… tego szaleńca… nazywał się William Wharton. Lubił wyobrażać sobie, że jest Billym Kidem, wytatuował to sobie nawet na ramieniu. Jeszcze dzieciak, ale niebezpieczny. Wciąż pamiętam, co napisał o nim Curtis Andersen, który był wtedy zastępcą dyrektora. “To kompletny szajbus i bardzo się tym szczyci. Ma dziewiętnaście lat i jest mu po prostu wszystko jedno”. Te ostatnie słowa dwa razy podkreślił.

Ręka, którą mnie objęła, zaczęła masować mi plecy. Powoli się odprężałem. W tym momencie czułem, że kocham Elaine Connelly i mógłbym to wyznać i obsypać pocałunkami całą jej twarz. Może powinienem był to zrobić. Niedobrze jest być samotnym i przestraszonym bez względu na wiek, ale najgorzej chyba znoszą to ludzie starzy. Miałem jednak na głowie inne sprawy, dręczyła mnie ta stara i wciąż nie zakończona historia.

– Tak czy owak – powiedziałem – masz rację. Pisałem o tym, jak Wharton przybył na blok i o mało nie zabił Deana Stantona, jednego ze strażników, z którymi wtedy pracowałem.

– Jak to się mogło zdarzyć? – zainteresowała się Elaine.

– Podłość i nieostrożność – wyjaśniłem ponuro. – Wharton był podły, a strażnicy, którzy go eskortowali, nieostrożni. Największy błąd popełniono, zakładając Whartonowi kajdanki; łączący je łańcuszek był za długi. Kiedy Dean otwierał drzwi na blok E, Wharton stał tuż za nim. Po obu stronach miał strażników, ale Anderson się nie mylił: Dziki Billy po prostu nie dbał o takie rzeczy. Zarzucił Deanowi łańcuch na szyję i zaczął dusić.

Elaine zadrżała.

– Rozmyślając o tym wszystkim, nie mogłem zasnąć i w końcu zszedłem na dół. Włączyłem AMC, mając nadzieję, że może też zejdziesz i czeka nas mała randka…

Elaine roześmiała się i pocałowała mnie w czoło, tuż nad brwią. Robiło mi się dawniej cieplej na sercu, kiedy całowała mnie tak Janice, i poczułem ciepło tego ranka, gdy zrobiła to Elaine. Pewne rzeczy po prostu się nie zmieniają.

– …i szedł właśnie ten czarno-biały gangsterski film z lat czterdziestych. Pocałunek śmierci, tak się nazywał. – Miałem wrażenie, że znowu zaczynam dygotać, i usiłowałem się opanować. – Z Richardem Widmarkiem – podjąłem po chwili. – To była chyba jego pierwsza duża rola. Nigdy nie obejrzałem go z Janice. Nie chodziliśmy na ogół na filmy o gangsterach, ale pamiętam, że przeczytałem gdzieś, iż Widmark był niesamowity w roli bandziora. I rzeczywiście. Facet jest blady jak śmierć… nie chodzi, ale raczej sunie w powietrzu… zwraca się do wszystkich “ty gnoju”… bez przerwy mówi o kapusiach… powtarza, jak bardzo ich nienawidzi… – Mimo najlepszych chęci nie mogłem powstrzymać drżenia kolan. – Ma jasne włosy – szepnąłem. – Proste jasne włosy. Oglądałem film aż do momentu, kiedy spycha ze schodów tę starszą panią na wózku, a potem wyłączyłem.