Выбрать главу

– Jeśli będziesz grzeczny, dostaniesz na czas posiłki, nigdy nie trafisz do izolatki na końcu korytarza ani nie będziesz musiał nosić jednego z tych płóciennych ubranek, które zapinają się z tyłu. Masz dwie godziny na spacer od czwartej do szóstej po południu oprócz sobót, kiedy nasi pozostali pensjonariusze rozgrywają mecz futbolu. Jeśli jest ktoś, kto chce cię odwiedzić, będzie mógł to zrobić w niedzielę po południu. Masz kogoś takiego, Coffey?

Potrząsnął głową.

– Nikogo, proszę pana szefa.

– Może odwiedzi cię adwokat?

– Już go chyba nie zobaczę – stwierdził. – Dali mi go na kredyt. Nie wierzę, żeby tłukł się tu do mnie w te góry.

Przyjrzałem mu się baczniej, żeby sprawdzić, czy nie robi sobie przypadkiem żartów, ale nie sprawiał takiego wrażenia. I w gruncie rzeczy wcale się tego nie spodziewałem. Apelacje nie były dla kogoś takiego jak John Coffey; w każdym razie nie w tamtych czasach; tacy jak on mieli swoje pięć minut w sądzie, a potem świat zapominał o nich aż do dnia, kiedy w gazecie ukazywała się mała notatka o tym, że przez takiego to a takiego faceta puszczono trochę prądu koło północy. Kogoś, kto miał żonę, dzieci albo przyjaciół, z którymi chciał się spotkać w niedzielę, łatwiej było trzymać w ryzach, jeśli wydawał się krnąbrny. Coffey nie sprawiał wrażenia krnąbrnego i bardzo mnie to cieszyło, ponieważ był taki cholernie wielki.

Uniosłem się nieco na pryczy, a potem doszedłem do wniosku, że poczuję się chyba lepiej, jeśli wstanę. Kiedy to zrobiłem, Coffey cofnął się z szacunkiem i splótł ręce na brzuchu.

– Możesz mieć tutaj łatwe albo trudne życie, duży, wszystko zależy od ciebie. Możesz również ułatwić życie nam wszystkim, ponieważ w gruncie rzeczy sprowadza się to do tego samego. Będziemy cię traktować tak, jak na to zasłużysz. Masz jakieś pytania?

– Czy po kolacji na korytarzu pali się światło? – zapytał, jakby tylko na to czekał.

Zamrugałem oczyma. Nowo przybyli zadawali mnóstwo dziwnych pytań – jednego z nich interesowały rozmiary cycków mojej żony – nikt jednak nie zapytał jeszcze o coś takiego.

Coffey uśmiechnął się z lekkim zażenowaniem, tak jakby wiedział, że wezmę go za głupka, ale nie mógł się powstrzymać.

– Czasami boję się ciemności – wyjaśnił. – Zwłaszcza w nowym miejscu.

Przyjrzałem mu się – samym jego rozmiarom – i dziwnie mnie ujął. Ci ludzie potrafią wzruszyć; nie widzi się ich w najgorszym momencie, kiedy wykuwają swój horror niczym demony w piekielnej kuźni.

– Tak, pali się – odparłem. – Od dziewiątej wieczór aż do piątej rano na całej Mili świeci się połowa wszystkich żarówek. – Nagle zdałem sobie sprawę, że nie ma najprawdopodobniej bladego pojęcia, o czym mówię: nie odróżniał Zielonej Mili od błota znad Missisipi. – To znaczy na korytarzu – dodałem.

Coffey pokiwał z ulgą głową. Przez chwilę nie byłem pewien, czy wie, co to jest korytarz, ale widział chyba dwustuwatowe żarówki w drucianych osłonach.

A potem zrobiłem coś, czego nie zrobiłem dotąd wobec żadnego więźnia – podałem mu rękę. Do dzisiaj nie wiem dlaczego. Może dlatego, że zapytał o te światła? Harry Terwilliger zamrugał oczyma, tyle tylko wam powiem. Coffey ujął z zadziwiającą delikatnością moją rękę, która w całości zniknęła w jego dłoni, i to było wszystko. Miałem kolejną ćmę w butelce. Zrobiliśmy, co do nas należało.

Wyszedłem z celi. Harry zamknął drzwi i przekręcił klucze w obu zamkach. Coffey stał przez kilka chwil w miejscu, jakby nie wiedział, co ze sobą zrobić, a potem usiadł na pryczy, splótł swoje dłonie olbrzyma między kolanami i pochylił głowę jak człowiek, który się modli albo kogoś opłakuje. Później powiedział coś ze swoim dziwnym, prawie południowym akcentem. Nie wiedziałem wówczas, co zrobił – nie trzeba wiedzieć, jaką zbrodnię popełnił człowiek, żeby go żywić i przygotować do momentu, gdy będzie musiał spłacić swój dług – ale słysząc to poczułem, jak przechodzi mnie dreszcz.

– Nie mogłem nic pomóc, szefie – powiedział. – Próbowałem to cofnąć, ale było za późno.

3

– Będziesz miał jeszcze kłopoty z Percym – oznajmił Harry, kiedy wracaliśmy korytarzem do mojego gabinetu.

Dean Stanton, ktoś w rodzaju mojego drugiego zastępcy (oficjalnie nie mieliśmy takiej funkcji – Percy Wetmore naprawiłby to niedopatrzenie w mgnieniu oka), siedział przy moim biurku, wpisując dane do akt. Ja sam nigdy nie miałem do tego serca. Nie podniósł nawet wzroku, gdy weszliśmy, wsunął tylko głębiej na nos okulary i wrócił do swojej papierkowej roboty.

– Mam kłopoty z tym dzięciołem, odkąd tu się pojawił – odparłem, ostrożnie odciągając materiał spodni od krocza i krzywiąc się z bólu. – Słyszałeś, co krzyczał, wprowadzając tego wielkoluda na blok?

– Nie mogłem nie słyszeć – stwierdził Harry. – Szedłem tuż obok niego.

– Ja siedziałem wtedy w kiblu, ale też dobrze słyszałem – mruknął Dean. Wziął do ręki kartkę papieru, podniósł ją do światła (zobaczyłem, że oprócz napisanego na maszynie tekstu jest na niej ślad po kubku z kawą) i wyrzucił do kosza. – “Idzie truposz”. Musiał to wyczytać w jednym z tych pism, które tak go rajcują.

Prawdopodobnie właśnie tak było. Percy Wetmore okazał się zagorzałym czytelnikiem “Argosy”, “Stag” i “Men’s Adventure”. W każdym numerze była tam, jak się zdaje, jakaś więzienna historyjka i Percy czytał ją z wypiekami na twarzy niczym prowadzący badania naukowiec. Miało się wrażenie, że szuka w życiu jakichś wskazówek i uznał, że te pisma są najlepszym źródłem informacji. Przyszedł do nas zaraz po tym, jak upiekliśmy Anthony’ego Raya, mordercę z toporem, i właściwie nie brał jeszcze udziału w żadnej egzekucji, ale oglądał jedną z nastawni.

– Facet zna wysoko postawionych ludzi – oznajmił Harry. – Ma plecy. Dostanie ci się za to, że wysłałeś go z bloku. I dostanie ci się jeszcze bardziej za to, iż oczekiwałeś, że zrobi raz coś pożytecznego.

– Wcale tego nie oczekiwałem – odparłem. Może i nie oczekiwałem, ale miałem cichą nadzieję. Bili Dodge nie był człowiekiem, który pozwoliłby komuś się opieprzać, podczas gdy inni ciężko harują. – Na razie bardziej mnie interesuje nasz wielkolud. Czy będą z nim jakieś kłopoty?

Harry pokręcił stanowczo głową.

– Podczas rozprawy w hrabstwie Trapingus siedział cicho jak trusia – stwierdził Dean. Zdjął z nosa okulary bez oprawek i zaczai je czyścić rąbkiem kamizelki. – Oczywiście miał na sobie więcej łańcuchów niż duch Marleya, kiedy ukazał się Scrooge’owi, ale gdyby chciał, mógł je łatwo spikwiczyć. To był kalambur, synu – dodał.

– Wiem – odparłem, chociaż nie miałem o tym pojęcia. Nie znosiłem, kiedy chciał pokazać, że jest ode mnie mądrzejszy.

– Duży sukinsyn, nie? – zapytał.

– Tak – zgodziłem się. – Piekielnie duży.

– Będziemy musieli przerobić Starą Iskrówę na Superfajerkę, żeby przypiec mu tyłek.

– Nie martw się o Starą Iskrówę – odparłem roztargnionym tonem. – Wielcy faceci robią się na niej tacy malutcy.

Dean pomasował nos w miejscu, gdzie widniały zaczerwienienia od okularów, i pokiwał głową.

– Zgadza się – mruknął. – Jest w tym wiele racji, nie da się ukryć.

– Czy któryś z was wie, gdzie przebywał, zanim zjawił się w… Tefton? – zapytałem. – To było w Tefton, prawda?