– Tak – potwierdził Dean. – W Tefton, w hrabstwie Trapingus. Nikt nie wie, gdzie przebywał, zanim się tam zjawił i zrobił to, co zrobił. Pewnie szwendał się po całym stanie. Jeśli cię to naprawdę interesuje, możesz znaleźć coś w gazetach w więziennej bibliotece. Nie przeniosą jej w nowe miejsce wcześniej jak w przyszłym tygodniu. Będziesz mógł posłuchać skarg swojego kumpla, którego zagnałeś do roboty piętro wyżej – dodał, szczerząc zęby.
– Może rzeczywiście tam zajrzę – mruknąłem. Później, po południu, zrobiłem to.
Biblioteka mieściła się na tyłach budynku, w którym miano urządzić więzienny warsztat samochodowy – taki przynajmniej był plan. Moim zdaniem ktoś chciał się na tym nieźle obłowić, ale trwał właśnie Wielki Kryzys i zachowałem swoją opinię dla siebie; podobnie powinienem zrobić w sprawie Percy’ego, ale czasami nie sposób po prostu trzymać gęby zamkniętej na kłódkę. Niewyparzony język przysparza człowiekowi więcej kłopotów, niż kiedykolwiek przysporzył mu kutas. Warsztat samochodowy nigdy zresztą nie powstał – w następnym roku całe więzienie przeniesiono sześćdziesiąt mil dalej, do Brighton. Kolejne pieniądze przeszły z rączki do rączki. Kolejne konfitury. Ale to nie moja sprawa.
Administracja przeprowadziła się już do nowego budynku po wschodniej stronie dziedzińca; teraz przenoszono ambulatorium (kto z tych wiejskich ciołków wpadł w ogóle na pomysł, żeby umieścić je na drugim piętrze, stanowiło kolejną z wielu zagadek, w jakie obfituje życie), a bibliotekę już częściowo spakowano – w gruncie rzeczy nie było tam dużo do pakowania – i stała prawie pusta. Stary budynek miał szalowane ściany i wciśnięty był między bloki A i B. Wychodziły na niego ich łazienki i w całym wnętrzu unosił się niewyraźny zapach moczu, co było prawdopodobnie jedynym rozsądnym powodem przeprowadzki. Pomieszczenie, w którym mieściła się biblioteka, miało kształt litery L i rozmiarami niewiele różniło się od mojego gabinetu. Poszukałem wzrokiem wentylatora, ale wszystkie już zabrano. Musiało tam być ze czterdzieści stopni i siadając, znowu poczułem to gorące pulsowanie w kroczu. Przypominało ćmienie zęba. Wiem, że – zważywszy na to, o jakiej części ciała tu mówimy – może się to wydać absurdem, ale nie potrafiłem tego porównać z niczym innym. Ból był o wiele gorszy podczas oddawania i zaraz po oddaniu moczu, a ja zrobiłem to bezpośrednio przedtem.
Ktoś tam jednak był – kościsty stary więzień o nazwisku Gibbons, który drzemał w kącie, z leżącą na kolanach powieścią z Dzikiego Zachodu i kapeluszem nasuniętym na oczy. Nie przeszkadzał mu ani upał, ani stękanie, łomoty i powtarzające się co jakiś czas przekleństwa, które dochodziły z ambulatorium piętro wyżej. (Musiało tam być co najmniej dziesięć stopni więcej i miałem nadzieję, że Percy Wetmore dobrze się bawi). Ja też mu nie przeszkadzałem, schowałem się bowiem od razu za rogiem, gdzie trzymano gazety. Obawiałem się, że wbrew temu, co powiedział Dean, zabrano je razem z wentylatorami, ale nie, leżały na swoim miejscu i odszukanie historii bliźniaczek Dettericków nie sprawiło mi większej trudności; pisano o nich na pierwszej stronie od dnia popełnienia zbrodni w czerwcu, aż do procesu, który odbył się na przełomie sierpnia i września. Wkrótce przestałem zwracać uwagę na skwar, hałasy na górze i astmatyczne chrapanie starego Gibbonsa. Myśl o tych dziewięcioletnich małych dziewczynkach – ich okolonych blond lokami główkach i zalotnych buziach Bobbsey Twins – była w połączeniu z mroczną postacią Coffeya wyjątkowo niemiła, ale nie potrafiłem przed nią uciec. Zważywszy na jego rozmiary, łatwo było wyobrazić sobie, że pożarł je niczym olbrzym z bajki. To, co im rzeczywiście zrobił, było znacznie gorsze, i miał szczęście, że nie zlinczowano go od razu tam, na brzegu rzeki. Oczywiście, jeśli ktoś uzna za szczęście przejście Zielonej Mili i randkę ze Starą Iskrówą.
4
Królową Bawełnę zdetronizowano na Południu siedemdziesiąt lat przed opisywanymi tutaj wydarzeniami i nigdy nie odzyskała korony, chociaż w latach trzydziestych wróciła na krótko do łask. Nie było już plantacji bawełny, lecz w południowej części naszego stanu pozostało kilkadziesiąt bawełnianych farm. Jedna z nich należała do Klausa Dettericka. W latach pięćdziesiątych uważany byłby pewnie za kogoś, kto z trudem wiąże koniec z końcem, dwadzieścia lat wcześniej uchodził jednak za człowieka zamożnego, płacił bowiem co miesiąc gotówką swoje rachunki w sklepie i nie spuszczał wzroku, spotykając przypadkowo na ulicy prezesa banku. Gospodarstwo było zadbane i duże. Oprócz bawełny Detterick hodował kurczaki, a także kilka krów. Mieli z żoną trójkę dzieci: dwunastoletniego Howarda i bliźniaczki, Corę i Kathe.
Pewnej ciepłej czerwcowej nocy tamtego roku dziewczynki poprosiły, aby pozwolono im spać na zabudowanej werandzie, biegnącej wzdłuż całej bocznej ściany domu. Miała to dla nich być nie lada atrakcja. Matka ucałowała je na dobranoc tuż przed dziewiątą, kiedy ostatnie promienie słońca gasły na horyzoncie. Zobaczyła je ponownie dopiero, gdy leżały w trumnach, połatane przez przedsiębiorcę pogrzebowego, któremu udało się naprawić większość szkód.
W tamtych latach wiejskie rodziny chodziły do łóżka bardzo wcześnie – “kiedy robiło się ciemno pod stołem”, jak mawiała moja własna matka – i spały kamiennym snem. Klaus, Marjorie i Howie Detterickowie rzeczywiście spali twardo owej nocy, gdy porwano bliźniaczki. Klausa obudziłby na pewno, gdyby zaszczekał, Bowser, stary wielki półkrwi collie, ale Bowser nie zrobił tego. Nie zaszczekał ani tej nocy, ani nigdy więcej.
Klaus obudził się o brzasku, żeby wydoić krowy. Obora była po drugiej stronie obejścia i nie przyszło mu nawet do głowy, żeby rzucić okiem na bliźniaczki. To, że nie przyłączył się do niego Bowser, również nie wzbudziło jego obaw. Pies traktował kurczaki i krowy z wielką pogardą i podczas oporządzania inwentarza krył się normalnie w swojej budzie za oborą, chyba że go wezwano… i to w sposób bardzo zdecydowany.
Marjorie zeszła na dół mniej więcej kwadrans po tym, jak jej mąż włożył w sieni buty i poczłapał do obory. Nastawiła kawę i zaczęła smażyć plastry bekonu. Smakowite zapachy wywabiły Howiego z jego pokoiku na poddaszu, ale dziewczynki się nie pojawiały. Wbijając jajka do bekonu, Marjorie wysłała Howiego, żeby sprowadził siostry. Zaraz po śniadaniu Klaus chciał na ogół, by przyniosły świeże jajka z kurnika. Tego ranka jednak nikt nie zjadł śniadania na farmie Dettericków. Howie wrócił do kuchni z pobladłą twarzą. Jego oczy przed chwilą jeszcze spuchnięte od snu były szeroko otwarte.
– Nie ma ich – powiedział.
Marjorie wyszła na werandę, z początku bardziej poirytowana niż zaniepokojona. Przypuszczała, jeśli w ogóle coś przypuszczała, opowiadała później, że dziewczynki postanowiły wybrać się na poranny spacer i narwać polnych kwiatów. Albo wpadły na jakiś podobnie głupi pensjonarski pomysł. Jeden rzut oka na werandę wystarczył, żeby zrozumiała, dlaczego Howie tak bardzo pobladł na twarzy.
Zawołała męża – wrzasnęła głośno, żeby przyszedł – i Klaus przybiegł w te pędy, w butach pochlapanych mlekiem, które wylało się z wiadra. To, co zobaczył na werandzie, ścięłoby z nóg najbardziej nawet dzielnego ojca. Koce, w które dziewczynki się opatuliły, gdy z nadejściem nocy zrobiło się chłodniej, leżały ciśnięte w kąt. Drzwi na werandę wyrwane zostały z górnego zawiasu i zwisały przekrzywione na zewnątrz. A deski werandy i stopnie za okaleczonymi drzwiami splamione były krwią.
Marjorie zaczęła błagać męża, żeby nie wyruszał sam na poszukiwanie dziewczynek i nie zabierał ze sobą syna, jeśli taki właśnie miał zamiar, jej słowa na nic się jednak nie zdały. Klaus złapał dubeltówkę, którą trzymał w sieni, zawieszoną wysoko poza zasięgiem dziecinnych dłoni, i wręczył Howiemu strzelbę kaliber.22, którą miał mu dać w czerwcu na urodziny. A potem wybiegli z domu, nie zwracając najmniejszej uwagi na zawodzącą, lamentującą kobietę, która chciała koniecznie wiedzieć, co uczynią, jeśli trafią na wałęsających się robotników sezonowych albo bandę czarnuchów, którzy uciekli z obozu pracy w Laduc. Robiąc to, mieli moim zdaniem rację. Krew nie kapała już po stopniach, była jednak lepka i miała odcień czerwony, nie brązowy, który przybiera, gdy dobrze skrzepnie. Porwanie zdarzyło się całkiem niedawno. Klaus musiał uznać, że istnieje jeszcze szansa ocalenia dziewczynek, i miał zamiar z niej skorzystać.