Żaden z nich nie znał się zbyt dobrze na tropieniu śladów. Byli zbieraczami, nie myśliwymi – ludźmi, którzy polują w sezonie na szopy i jelenie nie dlatego, że tak im na tym zależy, ale dlatego, że tego się od nich oczekuje. Całe obejście poprzecinane było pozostawionymi w błocie śladami, układającymi się w wielką bezsensowną plątaninę. Klaus i Howie obiegli dookoła oborę i prawie natychmiast zobaczyli, dlaczego Bowser, pies niezbyt zajadły, lecz czujny, nie podniósł alarmu. Leżał do połowy wyciągnięty z budy zbitej z desek, które zostały po budowie obory (nad okrągłym otworem z przodu przybita była tabliczka z wykaligrafowanym starannie napisem BOWSER – obejrzałem jej zdjęcie w gazecie), i miał pysk przekręcony prawie o trzysta sześćdziesiąt stopni. Uśmiercić w ten sposób tak duże zwierzę mógł tylko człowiek obdarzony olbrzymią siłą, powiedział potem ławie przysięgłych oskarżyciel Johna Coffeya… po czym posłał długie wymowne spojrzenie w stronę siedzącego ze spuszczonymi oczyma wielkoluda, ubranego w fabrycznie nowe, zakupione przez stan drelichy, które wyglądały na nim jak ubranie po młodszym bracie. Klaus i Howie znaleźli przy psie kawałek gotowanej kiełbasy. Zakładano – moim zdaniem, niewątpliwie słusznie – że Coffey zwabił psa kiełbasą, potem zaś, kiedy Bowser połykał ostatni kęs, złamał mu kark jednym szarpnięciem swoich mocarnych dłoni.
Za oborą zaczynały się północne pastwiska Dettericków, na które nie wyszła tego dnia żadna krowa. Trawę pokrywała poranna rosa i widać było wyraźnie przecinające ją na ukos ślady, prowadzące na północny zachód.
Chociaż bliski histerii, Klaus Detterick przez chwilę się zawahał. Nie bał się człowieka lub ludzi, którzy porwali jego córki, ale tego, że podąży śladami, które sprawca zostawił, nie oddalając się, lecz zmierzając w stronę jego farmy… słowem, że pójdzie w złym kierunku, podczas gdy liczyła się każda sekunda.
Howie rozwiązał ten dylemat, ściągając skrawek żółtego materiału z krzewu, który rósł tuż za skrajem obejścia. Kiedy stojącemu za barierką dla świadków Klausowi pokazano później ten sam kawałek tkaniny, rozpoznał w nim z płaczem fragment szortów swojej córki Kathe. Dwadzieścia jardów dalej znaleźli zwisający z wystającej gałązki jałowca spłowiały zielony strzęp nocnej koszulki, którą Cora miała na sobie, kiedy całowała rodziców na dobranoc.
Detterickowie ruszyli biegiem przez pastwisko, trzymając przed sobą broń, niczym żołnierze, którzy szturmują pod ciężkim ostrzałem terytorium wroga. Z wszystkiego, co wydarzyło się owego dnia, najbardziej dziwi mnie, że chłopak, który ścigał rozpaczliwie ojca, czasami tracąc go prawie zupełnie z oczu i zaciskając kurczowo w dłoni strzelbę, ani razu się nie potknął i nie wpakował kuli w plecy Klausa Dettericka.
Na farmie znajdował się telefon – kolejny sygnał wskazujący, że Detterickom powodziło się całkiem nieźle w tych ciężkich czasach – i Marjorie połączyła się z centralą, aby przedzwonić do ilu tylko zdoła sąsiadów i powiadomić ich o nieszczęściu, które spadło na nich jak grom z jasnego nieba. Wiedziała, że każdy telefon spowoduje rozchodzące się koncentrycznie kręgi, niczym ciśnięte w spokojną toń kamyki. A potem podniosła po raz ostatni słuchawkę i wypowiedziała słowa, które stanowiły niemal symbol tego wczesnego okresu telefonizacji, przynajmniej na wiejskim Południu.
– Halo, centrala, czy pani mnie słyszy?
Centrala słyszała, ale przez krótki moment nie mogła się odezwać; zacną kobietę zupełnie zamurowało.
– Tak, pani Detterick – wykrztusiła w końcu – słyszę panią dobrze, o słodki błogosławiony Jezu, modlę się teraz, żeby pani małym dziewczynkom nic się nie stało…
– Dziękuję pani bardzo – przerwała jej Marjorie – ale czy może pani poprosić Pana Boga, żeby chwilę poczekał, i połączyć mnie z biurem szeryfa w Tefton?
Szeryf hrabstwa Trapingus był brzuchatym staruchem z czerwonym od whisky nosem i grzywą białych włosów tak cienkich, że wyglądały jak kłaki do czyszczenia fajki. Dobrze go znałem; przyjeżdżał wielokrotnie do Cold Mountain, żeby zobaczyć, jak “jego chłopcy” – tak właśnie ich nazywał – przenoszą się do wieczności. Świadkowie egzekucji siadali na takich samych składanych krzesełkach, jakie widzieliście prawdopodobnie na pogrzebach, herbatkach w kościele albo w kole gospodyń wiejskich (tak się składa, że nasze wypożyczaliśmy w jednym z nich) i za każdym razem, gdy szeryf Homer Cribus umieszczał swój tyłek na jednym z nich, miałem nadzieję, że krzesło rozpadnie się pod nim z suchym trzaskiem. Obawiałem się tego dnia i jednocześnie skrycie o nim marzyłem, nigdy jednak nie nadszedł. Niedługo potem – nie więcej niż rok lub dwa po uprowadzeniu bliźniaczek – Homer zmarł na zawał serca podczas stosunku z siedemnastoletnią czarną dziewczyną o nazwisku Daphne Shurtleff. Dużo się o tym gadało wspominając, jak to przed wyborami afiszował się zawsze ze swoją żoną i szóstką chłopaków – w tamtych czasach każdy, kto ubiegał się o jakąś wybieralną funkcję i nie był baptystą, mógł to sobie, jak głosiło ludowe porzekadło, wybić z głowy. Ale ludzie kochają hipokrytów – rozpoznają w nich samych siebie i zawsze robi im się ciepło na sercu, gdy złapie się kogoś innego ze spuszczonymi gatkami i kutasem na wierzchu.
Szeryf Cribus był nie tylko hipokrytą – był także kompletnym głąbem, z tych, co to nigdy nie zapomną sfotografować się z czyimś kotkiem na ręku, podczas gdy to zupełnie kto inny – na przykład zastępca Rob McGee – ryzykuje złamanie obojczyka, wspinając się po drzewie i znosząc zwierzaka na dół.
McGee słuchał przez jakieś dwie minuty paplaniny Marjorie Detterick, po czym zadał jej kilka pytań, szybkich i celnych niczym wymierzone w twarz ciosy doświadczonego boksera – krótkie i mocne proste, po których krew tryska, jeszcze nim zacznie boleć.
– Zadzwonię do Boba Marchanta – oznajmił, kiedy udzieliła na nie odpowiedzi. – Ma psy. Niech pani nie rusza się z farmy, pani Detterick. Jeśli wrócą pani mąż i chłopak, niech pani zatrzyma ich w domu. Stara się ich zatrzymać, w każdym razie.
Jej mąż i chłopak zdążyli tymczasem przebiec trzy mile śladem porywacza, posuwając się przez cały czas polami na północny zachód. Po wejściu do sosnowego lasu zgubili jednak trop. Byli, jak powiedziałem, farmerami, nie myśliwymi, i domyślali się już, że ścigają prawdziwą bestię. Po drodze znaleźli żółty stanik Kathe oraz kolejny strzęp nocnej koszuli Cory. Obie części garderoby były pokrwawione i ani Klaus, ani Howie nie śpieszyli się już tak bardzo; ich gorące nadzieje musiała ostudzić chłodna pewność, sącząca się wzdłuż kręgosłupa niczym zimna woda, która spływa w dół, ponieważ jest cięższa.
Weszli do lasu, szukając śladów i nie znalazłszy żadnych, spróbowali bezskutecznie w drugim, a potem w trzecim miejscu. Za którymś razem odkryli plamę krwi na igłach jednej z sosen. Przeszli jakiś odcinek w tym kierunku, a potem zaczęli z powrotem penetrować obrzeża lasu. Dochodziła dziewiąta, gdy usłyszeli za sobą nawoływania mężczyzn i szczekanie psów. Rob McGee zorganizował grupę pościgową w czasie, który szeryfowi Cribusowi zajęłoby wypicie pierwszej tego dnia filiżanki kawy zaprawionej brandy, i kwadrans po dziewiątej dotarli do Klausa i Howiego, którzy kręcili się desperacko w kółko przy skraju lasu. Wkrótce ruszyli dalej, prowadzeni przez psy Boba. McGee pozwolił Detterickom brać udział w pościgu – nie zawróciliby nawet, gdyby im zabronił, bez względu na to, jak bardzo bali się tego, co zobaczą, i zastępca szeryfa chyba to rozumiał – ale kazał im rozładować broń. Inni zrobili to samo, powiedział; tak będzie bezpieczniej. Ani on, ani żaden z członków grupy pościgowej nie wspomniał, że Detterickowie byli jedynymi, których poprosił o oddanie nabojów. Oszołomieni i pragnący teraz tylko dotrwać do końca koszmaru i mieć to za sobą, zrobili, co im polecił. Każąc Detterickom rozładować broń i oddać kule, Rob McGee uratował zapewne życie Coffeyowi.