Biegnąc za ujadającymi głośno psami i posuwając się z grubsza na północny zachód, minęli dwie mile sosnowego młodnika i dotarli do brzegu Trapingus River, która w tym miejscu płynie szerokim wolnym nurtem na południowy wschód, przecinając niskie zalesione pagórki, gdzie członkowie rodzin o nazwiskach Cray, Robinette i Duplissey robią samodzielnie mandoliny i wypluwają zepsute zęby podczas orki; zacofane okolice, gdzie mężczyźni podają sobie nawzajem węże podczas niedzielnych nabożeństw i śpią w objęciach własnych córek w niedzielne noce. Znałem dobrze te rodziny; wiele z nich dostarczało co jakiś czas strawy Starej Iskrówie. Po drugiej stronie rzeki mężczyźni widzieli lśniące w czerwcowym słońcu tory bocznej linii Great Southern. Milę dalej po prawej stronie rzekę przecinał most prowadzący ku zagłębiu węglowemu West Green.
Odkryli tutaj pogniecioną trawę, połamane krzaki i tyle krwi, że wielu mężczyzn musiało pobiec z powrotem do lasu i wyrzygać śniadanie. Znaleźli również pokrwawione strzępy nocnej koszuli Cory. Howie, który do tej pory trzymał się zadziwiająco dobrze, oparł się o swego ojca i o mało nie zemdlał.
Tutaj także psy Boba Marchanta, po raz pierwszy i jedyny tego dnia, nie mogły się pogodzić co do dalszego kierunku pościgu. Było ich sześć: dwa ogary, dwa wyżły i dwa podobne do terierów mieszańce, które Południowcy nazywają murzyńskimi kundlami. Mieszańce chciały iść na północny zachód, w górę Trapingus River; reszta rwała się w drugą stronę, na południowy wschód. Zaplątały się wszystkie we własne smycze i chociaż gazety nie napisały o tym ani słowa, mogę sobie wyobrazić straszliwe przekleństwa, jakie musiał miotać Bobo, popychając je i ciągnąc gołymi rękoma (z pewnością najbardziej inteligentnymi spośród wszystkich części jego ciała). W swoim czasie znałem kilku psiarzy i wiem z doświadczenia, że w pełni zasługują na krążące na ich temat opinie.
Bobo skrócił smycze i kiedy psy zbiły się w stado, podsunął im pod nosy nocną koszulę Cory, żeby przypomnieć, co tutaj robią w ten skwarny dzień, kiedy temperatura w południe miała dojść do trzydziestu pięciu stopni, a nad głowami ścigających unosiły się już chmary muszek. Mieszańce złapały trop, postanowiły głosować tak jak reszta, po czym całe stado ruszyło ujadając w dół rzeki.
Nie minęło nawet dziesięć minut, kiedy mężczyźni zatrzymali się, uświadamiając sobie, że jakiś głos przebija się przez szczekanie psów. Było to raczej wycie niż ujadanie – dźwięk, którego nie wydaje żaden pies nawet w obliczu śmierci. Ani jeden z nich nie słyszał nigdy czegoś takiego, wszyscy jednak domyślili się od razu, że to człowiek. Tak przynajmniej twierdzili, a ja im wierzę. Myślę, że sam też bym go rozpoznał. Słyszałem, jak ludzie wyją w ten sposób w drodze na krzesło elektryczne. Zdarza się to niezbyt często; większość bierze się w garść i idzie spokojnie, sypiąc nawet czasem żarcikami, jakby to był szkolny piknik, ale paru zawsze się wyłamie. Należą do nich ci, którzy naprawdę wierzą w piekło i wiedzą, że czeka ich ono u kresu Zielonej Mili.
Bobo ponownie skrócił smycze. Psy były warte parę dolców i nie chciał, żeby zabił je jakiś bełkoczący i wyjący w pobliżu psychopata. Pozostali mężczyźni załadowali broń. Od tego wycia przeszedł ich dreszcz i czuli, jak krople potu pod pachami i na plecach spływają lodowatymi strużkami w dół. Kiedy mężczyznę przechodzi taki dreszcz, potrzebuje, jeśli ma iść dalej, kogoś, kto go poprowadzi, i kimś takim okazał się zastępca McGee. Wysunął się na czoło i ruszył raźno (choć jestem przekonany, że wcale się tak nie czuł) ku kępie olch, które rosły na skraju lasu. Pozostali stąpali za nim mniej więcej pięć kroków z tyłu. McGee zatrzymał się tylko raz i dał znak największemu z nich – Samowi Hollisowi – żeby trzymał się blisko Klausa Dettericka.
Za olchami las odbijał trochę w prawo. Po lewej stronie teren opadał łagodnie ku rzece. Tam właśnie stanęli wszyscy jak wryci w miejscu. Myślę, że daliby bardzo dużo, żeby móc nie oglądać tego, co zobaczyli, i że żaden z nich nie zapomniał owego widoku do końca życia; to był ten rodzaj koszmaru, nagiego i parującego w słońcu, który kryje się za zasłonami i dekoracjami zwyczajnego życia – podwieczorkami w kościele, spacerami wiejską drogą, uczciwą pracą i pocałunkami w łóżku. W każdym człowieku jest trupia czaszka i powiadam wam, że trupia czaszka jest w życiu wszystkich ludzi. Ci mężczyźni zobaczyli ją właśnie tamtego dnia – zobaczyli to, co kryje się za zębami wyszczerzonymi w uśmiechu.
Na brzegu rzeki siedział w spłowiałym pokrwawionym kombinezonie największy mężczyzna, jakiego którykolwiek z nich widział – John Coffey. Jego olbrzymie płaskie stopy były bose. Na głowie miał spłowiałą czerwoną chustkę – zawiązaną podobnie, jak czynią to idące do kościoła wiejskie kobiety. Wokół niego krążyła czarna chmura komarów. Z rąk zwisały mu nagie ciała dziewczynek. Ich blond włosy, niegdyś kręcone i jasne niczym korona mlecza, przylegały teraz do główek i pociągnięte były czerwonymi smugami. Trzymający je mężczyzna siedział z zadartą w górę głową, wyjąc niczym wilk do księżyca, z mokrymi od łez brązowymi policzkami i twarzą skrzywioną w potwornym grymasie żalu. Unosił pierś w spazmatycznym oddechu, aż napinały się szelki jego kombinezonu, a potem z jego ust wyrywała się kolejna głośna skarga. Czytamy często w gazecie, że “zabójca nie okazywał ani cienia skruchy”, w tym wypadku jednak rzecz miała się zupełnie inaczej. Johna Coffeya rozdzierała świadomość tego, co zrobił… ale przecież żył. Dziewczynki były martwe. Zostały rozdarte w bardziej fundamentalny sposób.
Nikt nie wiedział, jak długo tam stali, przyglądając się zawodzącemu mężczyźnie, który nie odrywał z kolei wzroku od pociągu, zbliżającego się ze stukotem kół do mostu zawieszonego nad srebrną taflą rzeki. Zdawało się, że gapią się tak przez godzinę albo całą wieczność, lecz mimo to pociąg nie posunął się ani o jard do przodu i mieli wrażenie, że jego koła stukają w miejscu, niczym dziecko w ataku złości. Słońce nie schowało się za chmurę i oczy nie zaszły im mgłą. Wciąż mieli przed sobą ten sam widok, prawdziwy jak ukąszenie psa. Czarny mężczyzna kołysał się w przód i w tył, a Cora i Kathe kołysały się razem z nim niczym lalki w objęciach giganta. Mięśnie jego olbrzymich zakrwawionych ramion napinały się i rozluźniały, napinały się i rozluźniały, napinały się i rozluźniały.
Klaus Detterick pierwszy ruszył z miejsca. Krzycząc wniebogłosy, rzucił się ku potworowi, który zgwałcił i zabił jego córki. Sam Hollis starał się wywiązać z powierzonego zadania, ale nie zdołał. Był o sześć cali wyższy od Klausa i ważył co najmniej siedemdziesiąt funtów więcej, lecz Klaus strząsnął po prostu z ramion jego ręce. Przebiegł przez otwarte pole i z rozpędu kopnął w głowę siedzącego na brzegu olbrzyma. Roboczy but, pochlapany mlekiem, które zdążyło już skwaśnieć na słońcu, trafił Coffeya prosto w lewą skroń, ale on nie wydawał się tego w ogóle zauważać. Siedział tam dalej, łkając, kołysząc się i wpatrując w drugi brzeg rzeki. Tak jak go sobie wyobrażam, mógł przypominać postać z jakiegoś wygłaszanego w sosnowym lesie zielonoświątkowego kazania: postać wiernego wyznawcy Krzyża, wypatrującego ziemi Goszen… mógł przypominać, gdyby nie te zwłoki.