Czterech mężczyzn odciągało ogarniętego furią farmera od Johna Coffeya i nim im to się w końcu udało, Klaus zdążył go nieźle pokiereszować. Na Coffeyu nie wywarło to jednak większego wrażenia; bez przerwy kwilił, gapiąc się na drugi brzeg rzeki. Z Dettericka tymczasem uszła cała energia – jakby przez wielkiego czarnego mężczyznę płynął jakiś dziwny galwanizujący prąd (wciąż mam skłonność do używania elektrycznych metafor; musicie mi wybaczyć) i z chwilą gdy przerwano między nimi połączenie, zdrętwiał jak ktoś, kogo odrzuciło od gołego kabla. Ukląkł na szeroko rozstawionych nogach przy brzegu rzeki i zasłaniając twarz rękoma zaniósł się łkaniem. Howie ukląkł przy nim i objęli się, dotykając czołami.
Dwaj członkowie grupy pościgowej przystanęli obok, żeby ich pilnować. Reszta otoczyła zapłakanego czarnego mężczyznę, mierząc do niego z dubeltówek. Coffey najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z ich obecności. McGee dał krok do przodu, przestąpił niepewnie z nogi na nogę i przykucnął na piętach.
– Proszę pana – powiedział cicho i Coffey od razu umilkł. McGee spojrzał w podbiegłe krwią oczy. Wciąż płynęły z nich łzy, tak jakby ktoś zostawił w nich otwarty kran. Były mokre od łez, ale jednocześnie wydawały się pogodne… odległe i spokojne. W życiu nie widziałem takich dziwnych oczu i McGee musiał chyba odnieść takie samo wrażenie. “Przypominały oczy zwierzęcia, które nigdy przedtem nie widziało człowieka”, powiedział reporterowi o nazwisku Hammersmith tuż przed rozprawą.
– Słyszy mnie pan? – zapytał.
Coffey pokiwał powoli głową. Wciąż trzymał na rękach swoje nieme lalki, z podbródkami wbitymi w piersi, tak że nie widać było dobrze ich twarzy – jedno z niewielu dobrodziejstw, które Bóg uznał za stosowne zesłać owego dnia.
– Ma pan jakieś nazwisko? – zapytał McGee.
– John Coffey – odparł czarny mężczyzna grubym, zdławionym przez łzy głosem. – Coffey jak napój, tylko inaczej się pisze.
McGee pokiwał głową, po czym wskazał kciukiem wybrzuszoną kieszonkę na piersi Coffeya. Przyszło mu do głowy, że może tam chować broń – choć w gruncie rzeczy mężczyzna o takiej posturze nie potrzebował broni, żeby kogoś poważnie poszkodować, gdyby się na to zdecydował.
– Co tam masz, Johnie Coffey? Czy to przypadkiem nie spluwa? Pistolet?
– Nie, proszę pana – odparł grubym głosem Coffey, ani na moment nie spuszczając z Roba McGee tych swoich dziwnych oczu – roniących łzy i udręczonych, a zarazem odległych i dziwnie spokojnych, tak jakby prawdziwy John Coffey znajdował się zupełnie gdzie indziej i przyglądał innemu krajobrazowi, gdzie zamordowane małe dziewczynki nie były czymś, czym trzeba by się aż tak przejmować. – To tylko moje małe drugie śniadanie.
– Twierdzisz, że to tylko drugie śniadanie? – zdziwił się McGee, a Coffey pokiwał głową.
– Tak, proszę pana – mruknął, nie zwracając uwagi na łzy cieknące mu po policzkach i wiszące pod nosem smarki.
– A gdzie ktoś taki jak ty dostaje drugie śniadanie, Johnie Coffeyu?
McGee starał się zachować spokój, choć czuł już wtedy dobiegający od dziewczynek zapach i widział muchy siadające i kosztujące krwi w bardziej mokrych miejscach. Najgorsze były ich włosy, powiedział później… i nie znalazłem tego w relacji zamieszczonej w gazecie; uznano, że coś takiego nie nadaje się do rodzinnej lektury. Dowiedziałem się o tym od reportera, który pisał o procesie, niejakiego pana Hammersmitha. Odwiedziłem go jakiś czas później, kiedy John Coffey stał się dla mnie swego rodzaju obsesją. McGee powiedział Hammersmithowi, że ich jasne włosy nie były już wcale jasne. Były kasztanowe. Krew ciekła po ich policzkach, jakby ktoś nieudolnie je ufarbował i nie trzeba było doktora, żeby domyślić się, że kruche czaszki rozbite zostały jedna o drugą przez te mocarne dłonie. Być może płakały. Być może chciał, żeby umilkły. Jeśli miały szczęście, stało się to, nim je zgwałcił.
Patrząc na to, trudno było zebrać myśli, jeśli nawet ktoś traktował swoje obowiązki tak sumiennie jak zastępca McGee. Chwilowa dekoncentracja może doprowadzić do błędu, a nawet do niepotrzebnego rozlewu krwi. McGee wziął głęboki oddech i uspokoił się. W każdym razie spróbował się uspokoić.
– Właściwie niezupełnie dobrze pamiętam, proszę pana, niech mnie diabli, jeśli kłamię – stwierdził Coffey swoim zdławionym od łez głosem – ale to chyba moje drugie śniadanie. Sandwicz i słodkie pikle.
– Jeśli nie zrobi ci to różnicy, sam to sprawdzę – powiedział McGee. – I nie ruszaj się teraz, Johnie Coffeyu. Nie rób tego, chłopie, bo wycelowaliśmy w ciebie dosyć dubeltówek, żebyś zniknął od pasa w górę, jeśli tylko ruszysz małym palcem.
Coffey utkwił wzrok w rzece i nie poruszył się, kiedy McGee sięgnął delikatnie do jego kieszonki na piersi i wyciągnął coś, co opakowane było w gazetowy papier i związane kawałkiem szpagatu. McGee zerwał sznurek i odwinął papier, ale i bez tego wiedział, że Coffey mówi prawdę, że to tylko drugie śniadanie. W środku była kanapka z bekonem i pomidorem, porcja dżemu oraz słodkie pikle owinięte w krzyżówkę, której John Coffey nigdy już nie miał okazji rozwiązać. Nie było kiełbasy. Wchodzącą w skład drugiego śniadania kiełbasą pożywił się Bowser.
Nie spuszczając oczu z Coffeya, McGee podał przez ramię zawiniątko jednemu z mężczyzn. Kucając w ten sposób, znajdował się zbyt blisko Coffeya, żeby pozwolić sobie na chwilę nieuwagi. Drugie śniadanie, z powrotem opakowane i związane nowym sznurkiem, wylądowało w końcu w plecaku Boba Marchanta, w którym ten trzymał jedzenie dla psów (i, jak sądzę, kilka robaków na ryby). Nie dołączono go do materiałów dowodowych – sprawiedliwość w tej części świata działa szybko, lecz nie aż tak szybko, jak psuje się kanapka z bekonem i pomidorem – znalazła się tam jednak jego fotografia.
– Co się tutaj wydarzyło, Johnie Coffeyu? – zapytał niskim poważnym głosem McGee. – Czy chcesz mi powiedzieć?
I Coffey powiedział mu prawie dokładnie to samo, co później powiedział mnie; były to również ostatnie słowa, które prokurator skierował do ławy przysięgłych podczas rozprawy.
– Nie mogłem nic pomóc – oznajmił. – Próbowałem to cofnąć, ale było za późno.
– Chłopie, jesteś aresztowany za morderstwo – powiedział McGee, po czym splunął Johnowi Coffeyowi prosto w twarz.
Wydanie werdyktu zajęło ławie przysięgłych czterdzieści pięć minut. Dokładnie tyle, ile trzeba, żeby zjeść drugie śniadanie. Zastanawiam się, czy dopisywał im apetyt.
5
Domyślacie się chyba, że nie dowiedziałem się tego wszystkiego w ciągu jednego upalnego popołudnia w likwidowanej więziennej bibliotece, przerzucając stare gazety, zapakowane do dwóch skrzyń po pomarańczach Pomona. Dowiedziałem się jednak dosyć, żeby zafundować sobie bezsenną noc. Moja żona wstała o drugiej i znalazła mnie w kuchni, popijającego maślankę i palącego własnoręcznie skręconego papierosa. Zapytała, czy stało się coś złego, a ja odpowiadając okłamałem ją, co robiłem bardzo rzadko w trakcie naszego długiego małżeństwa. Oznajmiłem, że miałem kolejną scysję z Percym Wetmore’em. Rzeczywiście miałem, ale nie dlatego przecież sterczałem w nocy w kuchni. Na ogół przestawałem się przejmować Percym zaraz po wyjściu z pracy.