Выбрать главу

– Zapomnij o tym zgniłku i wracaj do łóżka – powiedziała. – Mam coś, co pomoże ci zasnąć. Będziesz mógł tego skosztować do woli.

– To brzmi zachęcająco, ale myślę, że powinniśmy się chwilowo wstrzymać – odparłem. – Coś złego dzieje się z moją kanalizacją i nie chciałbym, żebyś się ode mnie zaraziła.

Janice uniosła brew.

– Coś złego z kanalizacją, powiadasz? – mruknęła. – Zaczepiłeś chyba niewłaściwą panienkę, kiedy ostatnim razem byłeś w Baton Rouge.

Nigdy nie byłem w Baton Rouge, nigdy w życiu nie zbliżyłem się do prostytutki i oboje o tym świetnie wiedzieliśmy.

– To tylko zwykła infekcja dróg moczowych – powiedziałem. – Moja matka mówiła, że chłopcom przytrafia się to, kiedy siusiają pod wiatr, wiejący z północy.

– Twoja matka nie wychodziła również przez cały dzień z domu, jeśli wysypała jej się sól – stwierdziła Janice. – Doktor Sadler…

– Nie, moja pani – przerwałem jej, podnosząc dłoń. – Doktor Sadler zapisze mi sulfonamidy i pod koniec tygodnia będę rzygał jak kot w swoim gabinecie. Potrwa to najwyżej parę dni i najlepiej będzie, jeśli weźmiemy w tym czasie na wstrzymanie.

Pocałowała mnie w czoło tuż nad lewą brwią. Zawsze dostawałem od tego łachotek, a ona świetnie o tym wiedziała.

– Biedactwo. Tak jakbyś nie miał dość kłopotów z tym okropnym Percym Wetmore’em. Wracaj szybko do łóżka.

Wróciłem, ale przedtem jeszcze wyszedłem na werandę, żeby opróżnić pęcherz (sprawdziwszy najpierw mokrym kciukiem kierunek wiatru – rzadko kiedy ignoruje się największe nawet głupstwa, które słyszymy od rodziców, gdy jesteśmy mali). Sikanie na dworze należy do tych radości wiejskiego życia, o których nigdy nie pisali poeci, ale tej nocy nie było wcale radosne; mocz palił mnie niczym struga płonącej nafty. Mimo to miałem wrażenie, że czuję się lepiej niż po południu, i wiedziałem, że czuję się lepiej niż dwa, trzy dni wcześniej. Miałem nadzieję, że wracam do zdrowia, nigdy jednak nadzieje nie były tak zwodnicze. Nikt nie uprzedził mnie, że to draństwo, które zagnieżdża się w środku, gdzie jest mokro i ciepło, odpoczywa czasem przez dzień lub dwa, a potem atakuje ze zdwojoną siłą. Zdziwiłbym się pewnie jeszcze bardziej, gdyby ktoś powiedział mi, że za piętnaście albo dwadzieścia lat zostaną wynalezione tabletki, które likwidują podobną infekcję w rekordowym czasie… i chociaż powodują czasem mdłości lub biegunkę, na pewno nie dostaje się po nich takich torsji jak po sulfonamidach doktora Sadlera. Wówczas, w tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim, nie było innej rady – musiałem czekać i starać się nie zwracać uwagi na to, że ktoś rozlał w moich wnętrznościach bańkę nafty, a potem przystawił do niej zapałkę. Wypaliłem papierosa, wróciłem do sypialni i w końcu zasnąłem. Śniły mi się dziewczynki o nieśmiałych buziach i włosach zlepionych krwią.

6

Nazajutrz rano znalazłem na biurku różową karteczkę z poleceniem, bym jak najszybciej zameldował się w gabinecie dyrektora. Wiedziałem, o co chodzi – w tej grze obowiązywały pewne niepisane, lecz bardzo ważne zasady, a ja przestałem ich wczoraj przestrzegać – i dlatego odkładałem jak najdłużej moment konfrontacji. Podobnie chyba jak wizytę u lekarza w sprawie mojej infekcji. Zawsze uważałem, że w całym gadaniu o tym, jak dobrze “mieć już coś za sobą”, jest wiele przesady.

Tak więc nie śpieszyłem się zbytnio do gabinetu Mooresa. Zdjąłem i powiesiłem na krześle swój wełniany mundur i włączyłem stojący w kącie wentylator – zapowiadał się kolejny upalny dzień. Następnie usiadłem za biurkiem i zacząłem przeglądać nocny raport Brutusa Howella. Nie zdarzyło się nic ważnego. Delacroix szlochał jakiś czas po zmianie straży – w nocy często płakał żałując, jestem tego całkiem pewien, bardziej siebie aniżeli ludzi, których upiekł żywcem – a potem wyjął z pudełka po cygarach swoją mysz, Pana Dzwoneczka. To go uspokoiło i przez resztę nocy spał jak dziecko. Pan Dzwoneczek spędził ją najprawdopodobniej na brzuchu Delacroix, z ogonem zwiniętym pod łapami, nie zmrużywszy ani na chwilę oka. Można było pomyśleć, iż sam Pan Bóg postanowił, że Francuzowi potrzebny jest anioł stróż, uznając zarazem w swojej mądrości, że tylko mysz będzie odpowiednia dla takiego szczura jak nasz mający na sumieniu sześć istnień ludzkich przyjaciel z Luizjany. Tego wszystkiego nie było oczywiście w raporcie Brutala, spędziłem jednak na bloku dość nocy, żeby czytać między wierszami. Niżej znajdowała się krótka notatka o Coffeyu: “Leżał, nie śpiąc, na ogół cicho, być może trochę płakał. Próbowałem nawiązać z nim rozmowę, ale po kilku mruknięciach dałem za wygraną. Może Paul albo Harry będą mieli więcej szczęścia”.

“Próby nawiązania rozmowy” były najważniejszą rzeczą w naszej pracy, naprawdę. Wtedy tego nie wiedziałem, ale patrząc wstecz z oddalenia, jakie daje moja dziwna starość (sądzę, że każda starość wydaje się dziwna ludziom, którzy muszą jej doświadczać), rozumiem to i wiem nawet, dlaczego wtedy tego nie wiedziałem – było to bowiem zbyt ważne: tak nieodzowne dla naszej pracy, jak nieodzowne jest oddychanie po to, żeby żyć. Nawiązanie rozmowy nie było aż tak ważne dla strażników, którzy nie zagrzali u nas dłużej miejsca, ale dla mnie, Harry’ego, Brutala i Deana stanowiło sprawę o podstawowym znaczeniu… i dlatego między innymi tak bardzo przeszkadzał nam Percy Wetmore. Nienawidzili go więźniowie, nienawidzili strażnicy… nienawidzili go chyba wszyscy, z wyjątkiem jego politycznych protektorów, samego Percy’ego i być może (ale tylko być może) jego matki. Był niczym wsypana do weselnego tortu porcja arszeniku i pewnie od samego początku wiedziałem, że ściągnie nam na głowę nieszczęście. Był katastrofą, która czeka na to, żeby się wydarzyć. Co do nas, żachnęlibyśmy się pewnie, gdyby ktoś oznajmił, że jesteśmy bardziej użyteczni jako psychiatrzy skazanych, a nie ich strażnicy… taki pomysł nawet dzisiaj budzi we mnie częściowy sprzeciw – wiedzieliśmy jednak, jak nawiązać rozmowę. A bez rozmowy ci, których czekało spotkanie ze Starą Iskrówą, mieli brzydki zwyczaj popadania w obłęd.

Zanotowałem pod raportem Brutala, że powinienem porozmawiać z Johnem Coffeyem – w każdym razie spróbować porozmawiać – następnie zaś zapoznałem się z notatką zastępcy dyrektora, Curtisa Andersena. Zawiadamiał w niej, że wkrótce spodziewa się wyznaczenia DE dla Edwarda Delacrois (Andersen nieprawidłowo zapisał jego imię i nazwisko; facet nazywał się w rzeczywistości Eduard Delacroix). DE oznaczało datę egzekucji i z tego, co wyczytałem, Curtis dowiedział się z dobrze poinformowanego źródła, że mały Francuz przejdzie Milę na krótko przed Zaduszkami – najprawdopodobniej miało się to odbyć dwudziestego siódmego października. Przedtem jednak możemy się spodziewać nowego pensjonariusza, niejakiego Williama Whartona. “Jest, jak lubicie to określać,»trudnym dzieckiem«”, napisał Curtis swoim odchylonym do tyłu i trochę pedantycznym charakterem pisma. “To kompletny szajbus i bardzo się tym szczyci. Przez ponad rok szwendał się po całym stanie i w końcu trafił na swój wielki dzień. Zabił podczas napadu trzy osoby, w tym ciężarną kobietę, a potem uciekając, policjanta z drogówki. Nie zdążył tylko załatwić ślepca i zakonnicy”. Czytając to, uśmiechnąłem się lekko. “Wharton ma dziewiętnaście lat i wytatuowany na lewym przedramieniu napis BILLY KID. Będziecie musieli raz czy dwa dać mu po łapach, to nie ulega kwestii, ale robiąc to, uważajcie. Facetowi jest po prostu wszystko jedno”. Curtis podkreślił to zdanie dwa razy, po czym dodał: “Poza tym może u nas dłużej zabawić. Złożył apelację, no i trzeba wziąć pod uwagę fakt, że jest młodociany”.

Szalony dzieciak, składający apelację i mogący u nas dłużej zabawić. Brzmiało to całkiem ciekawie. Nagle zrobiło mi się jeszcze goręcej i nie mogłem już odkładać na później spotkania z dyrektorem Mooresem.