W Prometeuszu zatrzymali się jednak tylko na jeden dzień, a potem ruszyli pojazdem Kojota do dużej windy, którą posuwali się mniej więcej przez godzinę. Kiedy Kojot wyjechał przez przeciwległe drzwi, znaleźli się na szczycie nieregularnego płaskowyżu, który leżał za Promethei Rupes. Po raz kolejny Nirgala zaszokowało to, co zobaczył. Gdy bowiem znajdowali się na dole, przy Widoczku Raya, wielkie urwisko znaczyło granicę ich pola widzenia i chłopiec był w stanie objąć wzrokiem i umysłem tylko to, co rozpościerało się przed nim. Natomiast teraz, na szczycie tej skalnej ściany, spojrzawszy za siebie w dół, dostrzegł odległości tak ogromne, że nie potrafił ogarnąć tego, co naprawdę widzi. I, w zasadzie, rzeczywiście nie widział nic, poza rozmazanymi, przyprawiającymi o zawrót głowy kleksami barwnych plam: bieli, purpury, ciemnego i jasnego brązu i, trudnej do określenia, jasności. Widok ten przyprawił go prawie o mdłości.
— Nadciąga burza — odezwał się Kojot i nagle Nirgal uświadomił sobie, że odległe plamy w górze, to sznur wysokich, ciężkich chmur, żeglujących po fioletowym niebie.
Słońce znajdowało się już na zachodzie. Nad głowami podróżników bielały chmury; tworząc nie kończącą się, strzępiastą, ciemnoszarą od spodu, bryłę. Ich dolne części wisiały tak nisko, że były bliższe głowom stojących ludzi niż dno basenu; sunęły w poziomych warstwach bardzo regularnie, jak gdyby przetaczały się po jakiejś przezroczystej podłodze. Świat pod obłokami nie był aż tak równy, a ponadto był pocętkowany brązami i czekoladowymi plamami… No tak, to cienie chmur, pomyślał chłopiec, i dlatego też się poruszają. A ten biały półksiężyc w środku całości to czapa polarna! Można było stąd zobaczyć niemal całą drogę do domu! Rozpoznanie lodowej masy dało chłopcu ostateczną perspektywę, dzięki której umiał już odgadnąć znaczenie tego, co widział — kolorowe kleksy ukształtowały się przed jego oczyma w wyboisty, nierówny, pokryty pierścieniami krajobraz, nakrapiany plamami poruszających się cieni chmur.
Ten przyprawiający o zawrót głowy akt poznania pochłonął Nirgala jedynie na kilka sekund. Gdy odwrócił wzrok, zauważył, iż Kojot obserwuje go ze szczerym uśmiechem zadowolenia na twarzy.
— Hm, jak daleko naprawdę potrafimy widzieć, Kojot? Na ile kilometrów?
Kojot zachichotał.
— Spytaj Wielkiego Człowieka, chłopcze. Albo sam oblicz! Trzysta kilometrów? Coś w tym rodzaju. Jeden skok czy sus dla kogoś dużego. Tysiąc imperiów dla maluczkich.
— Chciałbym to przebiec.
— Jestem pewien, że tak. Och, spójrz, spójrz tam! Z chmur nad lodową czapą coś leci! Piorun, widzisz? Te małe iskierki świecą.
Rzeczywiście tak było: jaskrawe promyczki światła, jeden lub dwa, pojawiały się i znikały bezgłośnie, co kilka sekund, łącząc czarne chmury z białym terenem. Wreszcie widzę błyskawicę, pomyślał Nirgal. Na własne oczy! Biały świat z iskrzeniem wchodzący w zielony, i wstrząsający nim.
— Nie ma to, jak wielka burza — mówił Kojot. — Nic jej nie dorównuje. Och, być na zewnątrz, poddać się wiatrowi! To wspaniałe! I… to my wywołaliśmy tę burzę, chłopcze. Chociaż, jak sądzę, moglibyśmy spowodować jeszcze większą.
Jednak tej większej Nirgal nie był już w stanie sobie wyobrazić; to, co leżało pod nim było kosmicznie olbrzymie — elektryzujące, mieniące się kolorami, pełne hulających wiatrów po przestroniach. W gruncie rzeczy, gdy Kojot zawrócił pojazd i odjechali, chłopiec odczuł ulgę. Zamglony krajobraz zniknął, a krawędź urwiska stała się nowym horyzontem obok nich.
— Czym właściwie jest piorun?
— Cóż, błyskawica… niech to cholera! Muszę ci się przyznać, że jest to jeden z tych fenomenów świata, których wyjaśnienia nigdy nie mogę sobie przypomnieć. Mnóstwo razy mi powtarzano tę historię, ale zawsze ją zapominam. Wyładowania elektryczne, oczywiście, coś z elektronami lub jonami, dodatnimi i ujemnymi… ładunki gromadzą się w kowadłach burzy… wyładowują się do podłoża czy coś takiego… A może równocześnie i w górę, i w dół… O ile sobie dobrze przypominam. Kto to wie. Hej Ka! Popatrz no! Niezła błyskawica, co?
Biały świat i zielony, ścierające się ze sobą, warkoczące, trzaskające, nacierające na siebie… Oczywiście.
Na północ od Promethei Rupes, na płaskowyżu, znajdowało się sporo sekretnych kolonii. Niektóre ukryto w ścianach skarp i stożkach kraterów, podobnie jak zaprojektowany przez Nadię tunel poza Zygotą, inne po prostu tkwiły w kraterach, pod przezroczystymi kopułami namiotów i łatwo mógł je dostrzec każdy powietrzny patrol policji. Kiedy Kojot wjechał na obrzeże jednego z tych ostatnich i Nirgal spojrzał w dół, na leżącą pod gwiazdami osadę, był bardzo zaskoczony tym, co zobaczył, prawie tak, jak podczas wcześniejszych obserwacji marsjańskiego krajobrazu. Budynki, takie jak szkoła, łaźnia, kuchnia, a także drzewa czy oranżerie były podobne, ale dlaczego mieszkańcy osady postawili je na otwartej przestrzeni, tego nie rozumiał.
Osady były gęsto zaludnione, pełne obcych ludzi. Nirgal słyszał o tym, że w południowych kryjówkach żyje wielu — pięć tysięcy, jak twierdzili niektórzy — buntowników pokonanych w 2061 roku, ale co innego słyszeć, a co innego spotkać wielu z nich i przekonać się osobiście, że zasłyszane opowieści okazały się prawdziwe.
Przebywanie w odkrytej kolonii wprawiało chłopca w stan nerwowego podniecenia.
— Jak mogą tak postępować? — spytał Kojota. — I dlaczego nikt ich nie aresztuje i nie zabierze stąd?
— Tu mnie masz, chłopcze. Z pewnością można by ich aresztować, gdyby ktoś zechciał. Ale, jak na razie, nikogo nie aresztowano, a więc tutejsi mieszkańcy uważają, że szkoda fatygi, że nie warto się ukrywać… Sam wiesz, jakim straszliwym wysiłkiem jest życie w ukryciu — przez cały czas konieczne jest maskowanie ciepła i wzmacnianie elektroniki. Bez przerwy trzeba się mieć na baczności. To meczące i nieprzyjemne. I niektórzy nie chcą tak żyć. Tak jak ci tutaj. Nazywają siebie „półświatem”. W razie niebezpieczeństwa — dostrzeżenia ich lub najazdu — większość z nich zamierza uciec tunelami, takimi jak nasze, a niektórzy ukrywają w domach broń. Uważają też, że skoro stale mieszkają na powierzchni, ich wrogom nawet nie przyjdzie do głowy sprawdzać jawne kolonie. A na przykład ludzie z Christianopolis zawiadomili Organizację Narodów Zjednoczonych wprost, że przyjeżdżają tutaj, aby wyjść z sieci. Ale… zgadzam się z Hiroko co do jednej kwestii. Niektórzy z nas, rzeczywiście, muszą być nieco ostrożniejsi od innych. ONZ pragnie dostać w swoje łapy pierwszą setkę. Takie jest moje zdanie. Jej przedstawicieli i członków ich rodzin, a więc, niestety, także was, dzieci. Jakkolwiek jest, obecnie ruch oporu obejmuje i podziemie, i ten tak zwany półświat. A musisz wiedzieć, że otwarte miasta stanowią dużą pomoc dla ukrytych kolonii, więc ja się cieszę, że niektórzy zdecydowali się żyć w taki sposób. W wielu kwestiach jesteśmy od nich zależni.
Kojota bardzo entuzjastycznie powitano w tym mieście, podobnie jak wszędzie, niezależnie od tego, czy kolonia była ukryta, czy jawna. Zaparkował pojazd w narożniku dużego garażu, na kraterowym stożku i zaczął prowadzić nie kończącą się, bardzo ożywioną, wymianę wszelakich towarów: od zapasów nasion, poprzez oprogramowanie komputerowe, żarówki i części zapasowe, aż po małe maszyny. Te ostatnie wydał po długich naradach z mieszkańcami, zawzięcie się targując, czego Nirgal zupełnie nie rozumiał. Potem, po krótkim zwiedzeniu osady na dnie krateru pod wspaniałą, purpurową kopułą — zdumiewająco podobnej do Zygoty — znowu odjechali.