Wszyscy się roześmiali, tylko jedna kobieta potrząsnęła głową.
— Zrób to, a zaraz pojawi się policja, żeby sprawdzić, co się dzieje. Jeśli już musisz, pojedź na północ i zajmij się jednym z moholi, leżących na sześćdziesiątym stopniu. One również wciąż są zamknięte.
— Tak, tylko że tam litosfera jest grubsza. Tak twierdzi Ann…
— Na pewno, ale też mohole są głębsze.
— Hmm… — zastanowił się Kojot.
Potem zaczęli omawiać poważniejsze kwestie. Przede wszystkim pojawił się nieunikniony temat braku pewnych towarów i rozwoju północnych terenów Marsa. Jednak pod koniec tygodnia, kiedy dwaj podróżnicy opuścili Vishniac i przejechawszy inny, jeszcze dłuższy tunel, skierowali się na północ, Kojot zarzucił wszystkie poprzednie plany.
— To jest historia mojego życia, chłopcze.
Piątej nocy jazdy po wyboistych wyżynach południa Kojot wyhamował rovera i objechał krawędź dużego starego krateru, zerodowanego niemal do poziomu otaczającej go równiny. Z przełęczy w starym stożku można było zobaczyć, że piaszczyste dno krateru szpeci gigantyczna, kolista czarna dziura. Tak najwidoczniej wygląda z powierzchni mohol, pomyślał Nirgal. Kilkaset metrów ponad wgłębieniem unosił się w powietrzu, niczym wyczarowany przez iluzjonistę, pióropusz zmrożonej mgły. Krawędź moholu została skantowana, zmieniając się w obręcz betonowego komina, ściętą pod kątem mniej więcej czterdziestu pięciu stopni; trudno było powiedzieć, jak duża jest ta wieńcząca obręcz, ponieważ ogrom moholu sprawiał, iż wyglądała na nie większą niż listewka. Przy jej zewnętrznym brzegu znajdowała się wysoka druciana siatka.
— Hmm… — bąknął Kojot, wypatrując przez okno. Wycofał pojazd w górę na przełęcz i tam zatrzymał, a potem ubrał się w walker. — Wkrótce wrócę — powiedział tylko i wskoczył w komorę powietrzną.
To była dla Nirgala długa, przepełniona niepokojem noc. Prawie nie spał i przeżywał coraz większe katusze, zamartwiając się, aż do następnego ranka, zanim dostrzegł, jak Kojot pojawia się przed zewnętrznym lukiem śluzy kamiennego pojazdu. Było tuż przez siódmą i lada chwila powinno wzejść słońce. Chłopiec już miał się poskarżyć, że tak długo pozostawał sam, ale kiedy Kojot znalazł się w środku i zdjął hełm, zorientował się, że ojciec jest w fatalnym nastroju. Potem cały dzień spędził przed AI, zaabsorbowany jakąś konferencją. Co rusz przeklinał, nie zwracając uwagi na syna — zmęczonego i głodnego. Nirgal zajął się więc sobą: najpierw podgrzał posiłki dla nich obu, a potem położył się spać. Drzemał niespokojnie i obudził się dopiero wtedy, gdy rover ruszył naprzód.
— Zamierzam spróbować przedostać się przez bramę — wyjaśnił mu Kojot. — Zostawili w tej dziurze niezły system zabezpieczeń. Jeszcze jedna noc i się przekonamy.
Objechał krater, zaparkował na dalekim stożku, po czym o zmierzchu po raz kolejny ubrał się w skafander i już go nie było.
Wyszedł na całą noc i Nirgal znowu miał trudności z zaśnięciem. Zastanawiał się, co zrobi, jeśli Kojot nie wróci.
Nie wrócił do świtu ani następnego dnia. Był to chyba najdłuższy dzień w życiu Nirgala. Pod wieczór chłopiec zupełnie nie wiedział, co robić. Spróbować ratować Kojota? Spróbować wrócić roverem do Zygoty albo do Vishniaca? Zjechać do moholu i zająć się tym tajemniczym systemem bezpieczeństwa, którym pasjonował się ojciec? Jednak każdy z tych pomysłów wydawał mu się niemożliwy do zrealizowania.
Na szczęście, godzinę po zachodzie słońca, Kojot zapukał w pojazd swoim charakterystycznym „stuk, stuk, stuk”, po czym wszedł do środka. Jego twarz pałała hamowaną z trudem wściekłością. Wypił prawie dwa litry wody, wydął usta z oburzeniem.
— Wynośmy się z tego pieprzonego miejsca — zaklął.
Po paru godzinach jazdy w całkowitym milczeniu Nirgalowi przyszło do głowy, aby zacząć rozmowę na jakiś temat, ale nie związany z aktualnymi wydarzeniami. Chciał po prostu przerwać tę męczącą ciszę, poza tym czuł potrzebę mówienia.
— Kojocie, jak długo, twoim zdaniem, będziemy musieli jeszcze pozostawać w ukryciu?
— Nie nazywaj mnie Kojotem, nie jestem nim! Kojot jest na zewnątrz, na wzgórzach. Oddycha już powietrzem i robi to, na co ma ochotę, drań jeden. Mam na imię Desmond i tak mnie nazywaj, rozumiesz?
— Okay — szepnął przestraszony Nirgal.
— A co do twojego pytania, moim zdaniem, zawsze.
Pojechali z powrotem na południe do moholu Rayleigha, ponieważ Kojot (zupełnie nie wyglądał na Desmonda) tak postanowił. Ten mohol naprawdę był opuszczony, stanowił nieoświetlone wgłębienie na wyżynach, zwieńczone pióropuszem cieplnym, który stał nad nim jak upiorny pomnik. Kojotowi udało się wjechać prosto na pusty, zasypany piaskiem parking i garaż na stożku. Tam zaparkował rovera między grupką automatycznych pojazdów osłoniętych brezentami, które pokrywał nawiany piasek.
— Ten jest lepszy — mruknął Kojot. — No, musimy zajrzeć do wnętrza. Dalej, zakładaj walker.
Dziwnie było stać na wietrze, na obrzeżu takiej olbrzymiej szczeliny wydrążonej w ziemi. Dwaj podróżnicy spojrzeli ponad wysoką do piersi ścianą i zobaczyli ściętą betonową obręcz, obrzeżającą otwór, która opadała pod kątem przez mniej więcej dwieście metrów. Aby popatrzeć w dół właściwego szybu, Kojot i Nirgal musieli zejść około kilometra krętą drogą, wyciętą w betonowej obręczy. Tam mogli się wreszcie zatrzymać i spojrzeć ponad krawędzią drogi w czerń. Kojot stanął na samym brzegu, a Nirgal, nieco wystraszony, ostrożnie przykucnął i wpatrzył się w głębię. Nie zobaczył nawet zarysu dna, równie dobrze mógłby zaglądać do wnętrza planety.
— Dwadzieścia kilometrów — wyjaśnił Kojot przez interkom. Wyciągnął dłoń ponad krawędź i Nirgal zrobił to samo. Poczuł idący z dołu ciąg powietrza. — No dobra, sprawdźmy, czy uda nam się uruchomić roboty. — Tą samą drogą wrócili na górę.
W poprzednich dniach Kojot spędzał wiele godzin, studiując stare programy w swoim AI i teraz, przepompowawszy nadtlenek wodoru z przyczepy rovera w dwie ogromne, automatyczne maszyny na parkingu, podłączył się do ich tablic kontrolnych i zaczął intensywnie nad nimi pracować. Gdy skończył, był zadowolony, ponieważ działały jak trzeba na dnie moholu. Podróżnicy przez chwilę obserwowali, jak oba roboty toczą się w dół krętą drogą, na kołach cztery razy wyższych niż cały pojazd Kojota.
— W porządku — ocenił Kojot. Jego twarz znowu się rozpogodziła. — Wykorzystają moc swoich ogniw słonecznych i z pomocą nadtlenku wytworzą materiały wybuchowe oraz paliwo dla siebie, a potem będą się powoli i równomiernie posuwać, aż dotkną czegoś gorącego. Cóż… Być może, właśnie wyzwoliliśmy wybuch wulkanu!
— Czy to dobrze?
Kojot roześmiał się dziko.
— Nie wiem! Ale ponieważ nikt nigdy przedtem jeszcze tego nie próbował, czas już wreszcie się przekonać.
Wrócili do poprzedniego harmonogramu, jeżdżąc między ukrytymi i jawnymi koloniami, gdzie Kojot kręcił się wśród ludzi i pytał:
— Uruchomiliśmy w zeszłym tygodniu mohol Rayleigha. Czy widzieliście już wulkan?
Nikt niczego nie widział. Wyglądało na to, że w Rayleighu nic się nie działo, mohol wyglądał tak samo jak przedtem, a jego cieplny pióropusz nadal trwał nie zmieniony.
— No cóż, może się nie udało — stwierdził Kojot — a może potrzeba na to trochę czasu. Z drugiej strony, jeśli ten mohol pokrył się teraz stopioną lawą, to skąd moglibyśmy o tym wiedzieć?