W każdym razie w te dni, gdy miała szczęście i czuła się dobrze, pracowała w całkowitym oderwaniu od rzeczywistości i wychodziła z biura gdzieś między czwartą a siódmą, bardzo zmęczona, ale i zadowolona. Szła do domu w charakterystycznym świetle późnego popołudnia Odessy: całe miasto leżało w cieniu Hellespontusa i dlatego niebo było intensywne od światła i koloru; chmury, przepływające ponad lodem na wschód, były oświetlone w sposób naprawdę olśniewający, a wszystko pod nimi błyszczało odbitym światłem, tym nieskończonym szeregiem barw pomiędzy błękitem i czerwienią. Światłem, które było inne każdego dnia, inne nawet o każdej godzinie.
Maja leniwie przechodziła przez park pod ulistnionymi drzewami, potem przez zamykaną na klucz bramę wchodziła do budynku Praxis, a następnie szła na górę, do mieszkania, aby zjeść kolację z Michelem, który zwykle już skończył długi dzień spędzony na terapii z tęskniącymi za domem nowo przybyłymi z Ziemi osobami albo z przedstawicielami pierwszej setki, dinozaurami, którzy narzekali na bardzo wiele dolegliwości, takich właśnie jak deja vu Mai, rozdwojenie jaźni Spencera, a także utratę pamięci, anomię, ułudy zapachowe i tym podobne sprawy. Były to osobliwe problemy gerontologiczne, które rzadko się pojawiały u krócej żyjących ludzi, ostrzegając tym samym złowieszczo, że kuracje opóźniające starzenie nie przenikają tak dokładnie i głęboko do organizmów, jak życzyliby sobie tego ich twórcy i pacjenci.
Z drugiej strony bardzo niewielu nisei, sansei czy yonsei przychodziło do niego, co nieco zaskakiwało Michela.
— Bez wątpienia jest to dobry znak dla długofalowych perspektyw mieszkania na Marsie — zauważył pewnego wieczoru, kiedy wrócił ze swojego gabinetu na parterze, po spokojnie spędzonym dniu pracy.
Maja wzruszyła ramionami.
— Mogliby być szaleni i wcale o tym nie wiedzieć. Tacy mi się w każdym razie wydali, gdy zwiedzałam basen.
Michel popatrzył na nią z uwagą.
— Chcesz powiedzieć: szaleni czy tylko inni od nas?
— Nie wiem. Mam po prostu wrażenie, że są nieświadomi tego, co robią.
— Każde pokolenie pozostaje w pewnym sensie tajemnicą dla innych. A ci być może cierpią na niegroźny przypadek areofilii. Są całkowicie skupieni na swojej planecie i w ich naturze leży przekształcanie jej. Musisz im to przyznać.
Zwykle w chwili, gdy Maja wracała do domu, wyczuwała już w mieszkaniu rozmaite zapachy — efekty prób Michela, by upichcić coś w stylu prowansalskim. Na stole czekała otwarta butelka wina. Przez większą część roku jadali na balkonie. Kiedy Spencer był w mieście i czuł się nieźle, przyłączał się do nich, podobnie jak inni, sporadyczni goście. Podczas posiłku rozmawiali o wykonanej tego dnia pracy i wydarzeniach na planecie, a także na Ziemi.
I tak Maja żyła zwyczajnie, przeżywając zwykłe dni zwyczajnego życia, la vie quotidienne i dzieląc swe chwile z Michelem, mężczyzną o łysej czaszce i szelmowskim uśmieszku na wspaniałej, galijskiej twarzy, człowiekiem lekko ironicznym, bardzo dobrodusznym, a jeszcze bardziej obiektywnym. Wieczorne światło skupiało się w pasie nieba ponad czarnymi, nierównymi wierzchołkami Hellespontusa: jaskrawe róże, srebrzystości i fiolety przechodziły stopniowo w ciemne odcienie indygo i siną czerń, a głosy rozmawiających cichły i łagodniały w tej ostatniej części zmierzchu, którą Michel nazywał entre chien et loup. Aż wreszcie zbierali talerze, wracali do środka i zmywali w kuchni, a wszystko było takie zwyczajne, wszystko było znane, zagłębione w tym deja vu, które człowiek sam sobie wyznacza i które czyni go szczęśliwym.
A potem, w niektóre wieczory, Spencer skłaniał Maję, by uczestniczyła w spotkaniach jednej z grup. Spotkania odbywały się zwykle w którejś z komun, znajdujących się w górnej części miasta. Komuny te były luźno powiązane z „Naszym Marsem”, chociaż osoby przychodzące na zebrania raczej nie należały do radykalnego skrzydła ugrupowania, któremu na kongresie w Dorsa Brevia przewodniczył Kasei; przypominały raczej przyjaciół Nirgala z Dao: ludzie ci byli młodsi, mniej dogmatyczni, bardziej skupieni na sobie i swoich problemach, a także szczęśliwsi. Perspektywa spotykania się z nimi niepokoiła Maję, mimo że rzeczywiście tego chciała, toteż cały dzień przed wieczornym spotkaniem spędziła w stanie niespokojnego oczekiwania. Potem, po kolacji, mała grupka przyjaciół Spencera przyłączyła się do nich jeszcze w budynku Praxis i towarzyszyła Mai podczas podróży przez miasto: jazdy tramwajem, a później pieszej wędrówki, aż do górnej części Odessy, gdzie znajdowały się bardziej zatłoczone budynki mieszkalne.
Tutaj całe domy stawały się fortecami gospodarki alternatywnej. Ich mieszkańcy płacili wprawdzie czynsz i pełnili jakieś stanowiska w dolnej części miasta, jednak we wszystkich pozostałych kwestiach odcinali się od oficjalnej ekonomii: uprawiali rośliny w oranżeriach, na tarasach i dachach, zajmowali się oprogramowaniem i budowaniem, a także produkowali niewielkie narzędzia i przybory rolnicze. Sprzedawali je, wymieniali między sobą lub po prostu rozdawali. Ich spotkania odbywały się we wspólnych salonach albo na otwartej przestrzeni w małych parkach i ogrodach górnej części miasta, pod drzewami. Czasami przyłączały się do nich grupki „czerwonych” spoza miasta.
Na początku Maja zwykle prosiła zebranych, aby się przedstawili i powiedzieli coś o sobie. W ten sposób dowiadywała się o nich bardzo wiele: najwięcej było wśród nich dwudziestolatków, trzydziestolatków albo czterdziestolatków, urodzonych w Burroughs, na Elysium, Tharsis, w obozach Acidalii lub na Wielkiej Skarpie. Nieduży odsetek stanowili starzy przybysze i grupki nowych emigrantów, często pochodzących z Rosji, co sprawiało Mai prawdziwą przyjemność. Z wykształcenia byli agronomami, inżynierami ekologami, pracownikami budowlanymi, technikami. Pracowali też jako urzędnicy, stanowiąc personel administracyjny, pomocniczy i usługowy. Wiele z ich dokonań wykorzystywano coraz częściej w ramach rozwijającej się ekonomii alternatywnej. Budynki komun początkowo były zwykłymi ludzkimi mrowiskami: każde mieszkanie składało się tylko z jednej izby, a wspólne łazienki znajdowały się na końcach korytarzy. Mieszkańcy chodzili pieszo lub jeździli tramwajami do pracy w dolnej części miasta, mijając za gzymsem warowne rezydencje, zajmowane przez członków zarządów konsorcjów metanarodowych, przebywających gościnnie w mieście. (Natomiast przedstawiciele Praxis mieszkali w takich samych mieszkaniach jak uczestnicy zebrań, co odnotowywano z aprobatą).
Wszyscy zgromadzeni otrzymali już kurację gerontologiczną, wobec czego uważali ją za coś normalnego. Gdy usłyszeli, że na Ziemi przyznawanie kuracji lub jej odmawianie stosuje się jako instrument kontroli urodzin, byli początkowo wstrząśnięci, potem jednak po prostu dopisali ten postępek do listy popełnianych na dalekiej planecie niegodziwości. Wszyscy byli we wspaniałym zdrowiu i bardzo niewiele wiedzieli o chorobach czy przeludnionych szpitalach i klinikach. Na własną niedyspozycję znali tylko jeden sposób — typową tutaj ludową kurację: wyjście w walkerze poza namiot i jedno mocne zaczerpnięcie marsjańskiego powietrza. Twierdzili, że ta metoda leczy wszelkie dolegliwości, jakie mogą się przydarzyć człowiekowi. Byli duzi i silni. Mieli w oczach coś osobliwego, co pewnej nocy udało się Mai rozpoznać: to samo spojrzenie widziała na twarzy młodego Franka, na zdjęciu, które wyświetlił jej komputer — idealizm, ledwie opanowywany gniew na niesprawiedliwość, świadomość, że, niestety, nie wszystko na świecie dzieje się w sposób właściwy i przekonanie, że właśnie oni potrafią tę sytuację naprawić. Ot, siła młodość’, pomyślała z westchnieniem Maja. Potencjalni zwolennicy rewolucji.