Tacy byli. Spotykali się w swoich małych pokoikach, aby dyskutować rozmaite kwestie; wyglądali na zmęczonych, lecz szczęśliwych. Takie rozmowy były częścią ich świata, równie ważną jak wiele innych rzeczy; stanowiły po prostu część ich życia społecznego. Ważne było, aby to zrozumieć. A Maja wychodziła na środek pokoju i — jeśli uznała za możliwe — siadała na stole, a następnie przedstawiała się:
— Jestem Tojtowna. Byłam tutaj od samego początku.
Opowiadała im o tym, jak to wyglądało w Underhill, ze wszystkich sił starając się sobie to przypomnieć, aż stawała się tak natarczywa w swoim zachowaniu jak sama Historia, próbując wyjaśnić, dlaczego na Marsie dzieje się tak, jak się dzieje.
— Zrozumcie — mówiła im — nigdy nie daje się zawrócić.
Zmiany fizjologiczne, jakie miały miejsce w ich organizmach, zamykały przed nimi na zawsze Ziemię: zarówno przed emigrantami, jak i przed tubylcami, chociaż zwłaszcza przed tymi drugimi. Wszyscy oni byli teraz Marsjanami, niezależnie od tego, gdzie się urodzili. Musieli więc stworzyć państwo niezależne, może suwerenne, a przynajmniej półautonomiczne. Półautonomia mogłaby wystarczyć, biorąc pod uwagę realia obu światów, a częściowa niezależność dałaby podstawy do tego, by nazwać planetę Wolnym Marsem. Jednak w aktualnym stanie rzeczy ich „państwo” nie było niczym więcej jak tylko kolonią i nie posiadali żadnej rzeczywistej siły. a tylko swoje własne żywoty. Wszelkie decyzje podejmowali za nich ludzie, którzy znajdowali się w odległości stu milionów kilometrów od nich. Dom Marsjan drążono i siekano, zmieniając go w kawałki metalu, wysyłane następnie statkami na tamtą odległą planetę. To było prawdziwe marnotrawstwo, którego korzyści nie potrafił dostrzec nikt z wyjątkiem elity metanarodowców, rządzącej obiema planetami niczym feudalnymi lennami. Nie, nie, musieli uzyskać wolność. I to nie po to, aby się oderwać od straszliwej sytuacji Ziemi, wcale nie… Raczej po to, by mogli wywrzeć pewien rzeczywisty wpływ na zdarzenia, które miały miejsce na tamtej dalekiej planecie. W przeciwnym bowiem razie oni, Marsjanie, będą tylko bezradnymi świadkami katastrofy, świadkami, którzy potem, po pojawieniu się pierwszych ofiar, sami zostaną wessani w ten wir. Takiego ryzyka nie można było tolerować, mówiła Maja. Marsjanie muszą zacząć działać.
Przedstawiciele komun łatwo wchłaniali słowa Rosjanki, podobnie zresztą jak bardziej umiarkowane grupy „Naszego Marsa” i miejscy bogdanowiści, a nawet niektórzy spośród „czerwonych”.
Na każdym zebraniu Maja podkreślała ważność koordynacji działań.
— Rewolucja to nie miejsce dla anarchii! Gdyby na przykład każde z nas na własną rękę próbowało wypełnić wodą Hellas, łatwo jedni mogliby zniszczyć pracę drugich, a może nawet przelać wyznaczony kontur jednokilometrowy i zniszczyć wszystko, co do tej pory udało nam się osiągnąć. I tak samo jest z rewolucją. Musimy działać razem. W 2061 roku byliśmy podzieleni i dlatego właśnie ponieśliśmy tak wielką klęskę. To było raczej współoddziaływanie niż współdziałanie, rozumiecie, co chcę powiedzieć? Głupota. Tym razem musimy pracować razem.
— Wytłumacz to „czerwonym” — stwierdzali bogdanowiści. A Maja przeszywała ich spojrzeniem i odpowiadała:
— Teraz mówię do was. Wolelibyście nie słyszeć, co powiedziałam tamtym.
Często wywoływało to ich śmiech. Odprężali się, wyobrażając sobie, jak Maja karci kogoś innego. Była świadoma, że uważają ją za Czarną Wdowę — złą czarownicę, która mogłaby rzucić na nich przekleństwo, Medeę, która potrafiłaby ich zabić — była to jej cecha charakterystyczna, dzięki której nie przestawali okazywać zainteresowania, toteż od czasu do czasu umyślnie grała przed nimi groźną osobę. Zadawała też trudne pytania i chociaż zwykle odpowiadający okazywali się straszliwie naiwni, czasami ich odpowiedzi były naprawdę frapujące, zwłaszcza gdy mówili o samym Marsie. Niektórzy z nich gromadzili niesamowicie dużo informacji: posiadali spisy zawartości arsenałów metanarodowców, wniknęli do systemów zawiadujących lotniskami, znali topografię centrów komunikacyjnych, listy i programy lokacyjne dla satelitów i statków kosmicznych, poruszali się po sieciach i bazach danych. Często Mai wydawało się, że ich akcja ma naprawdę szansę powodzenia. Oczywiście, byli młodzi, i zdumiewająco nieświadomi tak wielu rzeczy, łatwo więc było się w ich otoczeniu czuć pewnie; jednak z drugiej strony, mieli w sobie zwierzęcą witalność, zdrowie i bardzo dużo energii. Ale jednocześnie byli mimo wszystko dorośli, toteż czasami, gdy Maja ich obserwowała, uświadamiała sobie, że doświadczenie i wiek, którymi się tak chełpiła, to jedynie kwestia zdobytych w tym długim czasie ran i blizn. Dlatego też te ich młode umysły miały się do umysłów starych tak jak młode ciała wobec starych: były silniejsze, żywotniejsze, mniej powykrzywiane, ponieważ nie dotknęły ich żadne tragedie.
Maja starała się o tym pamiętać, nawet kiedy prowadziła wykład w sposób tak surowy, jak kiedyś lekcje dla dzieci w Zygocie, a po jego zakończeniu zadawała sobie trud i wchodziła między zebranych, aby po prostu porozmawiać, spożyć wspólnie posiłek, posłuchać ich opowieści. Po tak spędzonej godzinie Spencer oznajmiał, że Maja powinna wracać. Swoim rozmówcom bowiem mówiła, że przyjechała do nich z innego miasta, chociaż — skoro widywała niektórych spośród nich na ulicach Odessy — była świadoma tego, że i oni musieli ją widywać; jednak wiedzieli tylko, że Maja spędza sporo czasu w ich mieście. Później wszakże Spencer i jego przyjaciele narzucili jej skomplikowaną procedurę poruszania się po mieście, dzięki której mieli sprawdzić, czy nie są śledzeni. Okazało się, że większa część grupy rozprasza się na schodkowych alejach górnej części miasta, toteż zanim Maja docierała do zachodniej dzielnicy i budynku mieszkalnego Praxis, była już sama. Tam prześlizgiwała się przez bramę i drzwi zamykały się za nią ze szczękiem, przypominając jej, że podwójne słoneczne mieszkanie, które dzieliła z Michelem, to „bezpieczny dom”.
Pewnej nocy, gdy zdawała Michelowi relację z bardzo ostrego spotkania z grupą młodych inżynierów i areologów, wystukała na klawiaturze polecenie i znalazła artykuł ze zdjęciem młodego Franka. Wydrukowała zdjęcie; ponieważ artykuł pochodził z gazety codziennej z tamtych czasów, było ono czarno-białe i mało wyraziste. Mimo to przywiesiła je z boku szafki nad zlewem kuchennym. Czuła dziwny niepokój.
Michel podniósł oczy znad swego AI, popatrzył na zdjęcie i pokiwał głową z aprobatą.
— To zadziwiające, jak wiele można wyczytać z ludzkich twarzy.
— Frank tak nie uważał.
— Franka wręcz przerażało istnienie takiej możliwości.
— Hmm… — zastanowiła się Maja. Nie była w stanie sobie tego przypomnieć. Natomiast przypomniała sobie spojrzenia podczas spotkania, które odbyła tego wieczoru. Michel mówił prawdę, ich twarze rzeczywiście ujawniały wszystko — oblicze danej osoby było jak maska wyrażająca znaczenie tego dokładnie zdania, które osoba ta właśnie wypowiadała. Nikt nie ma wpływu na metanarodowców, mówiły twarze. Metanarodowcy wszystko zniszczyli. Są egoistami, dbają jedynie o samych siebie. Metanacjonalizm to po prostu nowy rodzaj nacjonalizmu, tyle że nie łączy się z żadnym narodem. To patriotyzm pieniężny, rodzaj choroby. Z jego powodu cierpią ludzie, może nie tak bardzo tutaj, jednak na Ziemi z całą pewnością. I jeśli coś się nie zmieni, wkrótce to wszystko zdarzy się również tutaj. Zatrują także nas.