Выбрать главу

— Ależ na pewno wiedzielibyśmy — odpowiadali ludzie. A niektórzy dodawali: — Dlaczego zrobiłeś coś tak głupiego? Równie dobrze mogłeś od razu zatelefonować do biura Zarządu Tymczasowego ONZ i poprosić ich, aby przyjechali nas załatwić.

Kojot przestał więc poruszać ten temat. Ruszyli dalej, odwiedzając kolejne ukryte osady: Mauss Hyde, Gramsci, Overhangs, Christianopolis… Na każdym postoju Nirgala witano bardzo serdecznie, przeważnie dlatego, że ludzie słyszeli o nim już wcześniej. Chłopca bardzo zaskakiwała różnorodność i liczba kryjówek, które razem tworzyły dziwny, na wpół sekretny, a na wpół jawny świat. A jeśli ten świat stanowi tylko cząstkę całej marsjańskiej cywilizacji, jakie są miasta powierzchniowe na północy, zastanawiał się Nirgal. Nie potrafił tego pojąć, chociaż wydawało mu się, że z każdym kolejnym cudem, jaki towarzyszył ich podróży, rozumiał coraz więcej. W końcu człowiek nie może nieustannie reagować na wszystko zaskoczeniem, wmawiał sobie.

— No cóż — mruknął Kojot podczas jazdy (zdążył już nauczyć Nirgala prowadzić). — Może potrafimy wyzwolić wulkan, a może nie potrafimy. Ale to nowy pomysł, w każdym razie. To, chłopcze, jedna z najbardziej charakterystycznych cech całego projektu marsjańskiego. Tu wszystko jest nowe!

Skierowali się znowu na południe, aż na horyzoncie pojawiła się zacieniona ściana czapy polarnej. Wkrótce mieli ponownie znaleźć się w domu.

Nirgal rozmyślał o wszystkich kryjówkach, które widział.

— Czy naprawdę sądzisz, że zawsze już będziemy się musieli ukrywać, Desmondzie?

— Desmond? Powiedziałeś do mnie „Desmond?” A kim jest Desmond? — wybuchnął Kojot. — Och, chłopcze, nie wiem. Nikt nie może tego wiedzieć na pewno. Ludzie, którzy się tutaj ukrywają, trafili do tego świata w dziwnym czasie, kiedy ich życie było zagrożone i nie jestem wcale pewien, w jaki sposób żyje się obecnie w naziemnych miastach, które tamci budują na północy. Może szefowie na Ziemi zmienili się, a może ludzie na północy chcą żyć wygodniej. A może chodzi tylko o to, że nie zainstalowano jeszcze drugiej windy.

— Więc może nie być następnej rewolucji?

— Naprawdę nie wiem.

— Ale nie wybuchnie, zanim nie zacznie kursować kosmiczna winda?

— Nie wiem, naprawdę nie wiem! Ale winda się zbliża, a oni budują także duże nowe zwierciadła… Można je czasami zobaczyć w nocy, jak lśnią, albo bezpośrednio wokół Słońca… Coś się więc może zdarzyć, jak mi się zdaje. Tyle że… rewolucja to coś wyjątkowego, zdarza się rzadko. A wielu z bojowników to w gruncie rzeczy reakcjoniści. Chłopi mają swoją tradycję, rozumiesz, wartości i zwyczaje, które pozwalają im przetrwać. Żyją jednak tak blisko krawędzi, że nagła zmiana może ich wypchnąć poza nią i obecnie nie chodzi o politykę, ale o to, by przetrwać. Sam to widziałem, kiedy byłem w twoim wieku. Ludzie, których tu przysłano, nie są biedni, ale mieli swoją własną tradycję i tak samo jak biedni w całej naszej historii, okazali się bezsilni. I kiedy w latach pięćdziesiątych dwudziestego pierwszego wieku zaczęły napływać tu tłumy, ich tradycja została zniszczona. Zaczęli więc walczyć o to, co posiadali. Prawda jest taka, że przegrali. Nie można bowiem zwalczyć takich sił, jakie zostały im przeciwstawione, zwłaszcza tutaj, ponieważ potencjał tamtych jest zbyt wielki, a nasze schrony zbyt kruche. Musielibyśmy sami się nieźle uzbroić, innego wyjścia nie ma. Więc chyba rozumiesz… Ukrywamy się, a tamci zalewają Marsa kolejnymi falami kolonistów i to jest innego rodzaju tłum, są to ludzie, którzy na Ziemi przyzwyczaili się do naprawdę surowych warunków, więc to, co widzą tutaj, raczej ich nie szokuje. Otrzymują kurację i ona wystarcza im do szczęścia. Znacząco spadł odsetek osób, które próbują uciec do ukrytych kolonii, co za naszych czasów, przed sześćdziesiątym pierwszym, stanowiło poważny problem. Jest ich trochę, ale nie tak wielu. Póki ludzie mają swoje własne rozrywki, wiesz… swoją własną małą tradycję, nie ruszą palcem.

— Ale… — zaczął Nirgal i zawahał się.

Kojot dostrzegł jego minę i roześmiał się.

— Hej, kto wie? Niedługo na Pavonis Mons zacznie działać następna kosmiczna winda, a potem jest bardzo prawdopodobne, że tamci zaczną się znowu coraz bardziej panoszyć na całej planecie, zachłanni dranie. A wy, młodzi ludzie, może nie będziecie chcieli, aby Ziemia kontrolowała sytuację tutaj. Kiedy nadejdzie czas, zastanowimy się. Tymczasem bawmy się, zgoda? Jak to mówią, podtrzymujmy ogień.

Tej nocy Kojot zatrzymał pojazd i polecił Nirgalowi, by nałożył skafander. Wyszli na zewnątrz, stanęli na piasku, po czym Kojot kazał chłopcu wykonać obrót, tak że jego twarz była skierowana na północ.

— Spójrz na niebo.

Nirgal stał i patrzył. Nad północnym horyzontem zobaczył narodziny nowej gwiazdy, która w ciągu kilku sekund urosła w długą kometę o białym ogonie, lecącą z zachodu na wschód. Kiedy znajdowała się mniej więcej w pół drogi, jej jaskrawa kula rozerwała się i na wszystkie strony rozproszyły się płomienne iskry. Białe na czarnym tle.

— Jedna z lodowych asteroid! — krzyknął Nirgal.

Kojot parsknął.

— Nic cię nie jest w stanie zaskoczyć, co, chłopcze?! Hm, powiem ci więc coś, czego z pewnością nie wiesz. To była lodowa asteroida 2089 C. Widziałeś, jak się w końcu rozerwała? Była pierwsza. Zrobili to celowo. Jeśli wysadzają je w powietrze po wejściu w atmosferę, mogą wykorzystać większe asteroidy, nie narażając powierzchni na niebezpieczeństwo. I wiesz, co jeszcze ci powiem? To był mój pomysł! Sam im to zasugerowałem. Podsunąłem im tę myśl anonimowo, wprowadzając ją do AI w Punkcie Grega, kiedy pojechałem tam uszkodzić ich system łączności. Rzucili się na ten pomysł, jak sępy. Zamierzają teraz tak postępować przez cały czas. Tylko tak dalej, to jeszcze jeden czy dwa sezony i szybko zagęszczą atmosferę. Widzisz, jak migoczą gwiazdy? Na Ziemi przez całe noce tak drżą. Ach, chłopcze… Któregoś dnia to wszystko zdarzy się też tutaj. Otoczy nas powietrze, którym będzie można oddychać. Jak ptaki na niebie. Może to nam pomoże zmienić któregoś dnia porządek tego świata. Nigdy nie wiadomo…

Nirgal zamknął oczy. Czerwone powidoki lodowego meteorytu nacierały na jego powieki. Meteory, jak białe fajerwerki, dziury drążone bezpośrednio w płaszczu planety, aktywne wulkany… Odwrócił się i zobaczył, jak Kojot skacze po równinie, niepozorna figurka w osobliwie ogromnym hełmie na głowie. Wyglądał jak mutant albo szaman, który nałożywszy sobie na czoło łeb świętego zwierzęcia, wykonuje szaleńczy taniec na piasku. To był Kojot, nie było co do tego wątpliwości. Kojot, jego ojciec!

Potem objechali planetę, dość wysoko, na południowej półkuli. Polarna czapa rosła i rosła na horyzoncie, póki dwaj podróżnicy nie znaleźli się pod lodowym nawisem, który już nie wydawał się Nirgalowi tak wysoki, jak na początku podróży. Objechali lód, znaleźli wjazd do hangaru, wjechali, wysiedli z małego kamiennego pojazdu, który Nirgal tak dobrze poznał w ubiegłych dwóch tygodniach. Potem ruszyli przez śluzy powietrzne i długim tunelem dotarli do kopuły, aż nagle znaleźli się wśród wielu znajomych twarzy. Ludzie ściskali ich, przytulali i zarzucali pytaniami. Nirgal był bardzo speszony tą wylewnością, ale na szczęście nie musiał się odzywać, ponieważ Kojot opowiadał o wszystkim za niego, toteż chłopiec tylko czasem zaśmiał się i gestem pokazał, że nie ponosi odpowiedzialności za żadne czyny swego ojca. Stojąc obok Kojota, rozglądał się wokół i zauważył, jak mały jest naprawdę ten jego świat; kopuła nie miała nawet pięciu kilometrów szerokości, a w najwyższym punkcie — nad jeziorem — mierzyła zaledwie dwieście pięćdziesiąt metrów wysokości. Taki mały świat.