Выбрать главу

Maja szła wolno ku odkrywce, która znajdowała się mniej więcej kilometr od karawanseraju. Zauważyła, że w szczelinach pod jej stopami coś rośnie: porosty albo kępki mchu; cała roślinność wydawała się czarna. Maja, ilekroć mogła, stąpała po kamieniach. Rośliny miały na Marsie wystarczająco trudne warunki, nie trzeba ich jeszcze dodatkowo deptać. Jak wszystkie żywe istoty… Chłód wieczoru sączył się w jej ciało, póki nie poczuła, jak w spodniach na wysokości kolan rozgrzewają się promienie włókien grzewczych. Nagle potknęła się, po czym zamrugała oczyma, aby lepiej widzieć. Niebo pełne było zamglonych gwiazd. Gdzieś na północy, w Aureum Chaos, osypane mieszaniną lodu i osadów leżało ciało Franka Chalmersa; własny walker stanowił trumnę dla tego ciała. Frank Chalmers: zabity podczas ratowania przyjaciół przed zmiecieniem ich z powierzchni. Zapewne on sarn całym sercem pogardziłby takim opisem. Nalegałby, aby nazwać swoją śmierć wypadkiem i niczym więcej. Nieodpowiednia chwila, nieodpowiednie miejsce, upierałby się. Rezultat posiadania większej energii życiowej niż ktokolwiek inny, energii ładowanej przez własny gniew — na nią, na Johna, na UNOMĘ i na wszystkie potęgi na Ziemi. Na swoją żonę. Na swojego ojca. Na swoją matkę i na siebie samego. Na wszystko. Gniewny człowiek; najbardziej gniewny człowiek, jaki kiedykolwiek stąpał po ziemi. I jej kochanek. A także morderca jej drugiej miłości, największej miłości jej życia, Johna Boone’a, który mógł uratować ich wszystkich. I który, gdyby żył, pozostałby na zawsze towarzyszem jej życia.

To ona poszczuła ich przeciwko sobie.

Teraz niebo było gwiaździście czarne; na zachodnim horyzoncie pozostał już tylko ciemnopurpurowy pasek. Łzy Mai zniknęły, zresztą wraz z jej uczuciami. Nie zostało już nic, z wyjątkiem czarnego świata i ostrego purpurowego pasa, który w nocy wyglądał jak krwawiąca rana.

N iektóre rzeczy trzeba zapomnieć. Shikata ga nai.

Gdy Maja wróciła do Odessy, uznała, że najlepsze, co może zrobić z nowymi informacjami, to po prostu starać się o nich zapomnieć i dlatego rzuciła się z nową energią w wir pracy nad projektem „Hellas”. Spędzała długie godziny w biurze, zagłębiona w raporty lub skupiona na wyznaczaniu zadań załogom, kierowanym do różnych miejsc wierceń i budów. Wraz z odkryciem Zachodniej Formacji Wodonośnej wysyłanie ekip różdżkarskich przestało być sprawą tak nagłą jak wcześniej; obecnie większy nacisk kładziono na wiercenia i pompowanie już znalezionych formacji oraz na budowę infrastruktury kolonii na stożku. Z tego też powodu wszędzie na torze magnetycznym oraz w górę kanionu Reulla ponad kanionem Harmakhisa za różdżkarzami podążyły automatyczne wiertarki, za wiertarkami ekipy budujące rurociągi i zespoły stawiające namioty; przy ich pomocy sufici zmagali się z mocno poszczerbioną ścianą kanionu. Do portu kosmicznego zbudowanego miedzy Dao i Harmakhisem przybywali nowi emigranci i pomagali przeobrażać system Harmakhisa-Reulla, a także stawiali inne nowe miasta namiotowe wokół stożka. Było to trudne zadanie logistyczne i prawie pod każdym względem pasowało do starego marzenia Mai o przekształceniu Hellas. Tyle że teraz, kiedy to marzenie spełniało się na jawie, Maja czuła się bardzo nieswojo i osobliwie; nie była już pewna, czego właściwie chce dla Hellas, Marsa czy też dla siebie samej. Często miała wrażenie, że jest zdana na łaskę i niełaskę własnej huśtawki nastrojów i w miesiącach, które nastąpiły po wizycie u Zeyka i Nazik (chociaż pozornie nie odczuwała tej zależności), jej humory zmieniały się szczególnie gwałtownie: nieprzewidywalne wahania od uniesienia do rozpaczy. Co gorsza, jeśli była akurat w dobrym nastroju, niezłe samopoczucie niszczyła świadomość, że ten nastrój właśnie jej się pogarsza albo polepsza po to, by się niedługo pogorszyć.

W tych miesiącach często była dla Michela trudną towarzyszką życia, czasem szczególnie denerwowało ją opanowanie i sposób, w jaki egzystował: trwał bowiem pogodzony z samym sobą, idąc powoli i spokojnie przez życie, jak gdyby lata spędzone z Hiroko udzieliły mu odpowiedzi na wszystkie jego pytania.

— To twoja wina — mówiła mu, prowokując go do jakiejś reakcji. — Kiedy cię potrzebowałam, odszedłeś. Nie wykonałeś do końca swojej pracy.

Michel ignorował jej stwierdzenia i uspokajał bez końca, aż to naprawdę ją wściekało. Nie był teraz przecież już tylko jej terapeutą, ale także kochankiem, a jeśli nie potrafiła go nawet rozgniewać, to co to za kochanek? Uzmysłowiła sobie, jak straszliwy jest związek z kimś, kto, poza tym, że jest kochankiem, równocześnie pełni funkcję jej terapeuty — widziała, jak bardzo może dystansować jego charakterystyczne dla psychologa obiektywne oko i uspokajający głos. Człowiek wykonujący swoją pracę… Dla Mai nie do zniesienia była świadomość, że jest oceniana przez takie oko, jak gdyby Michel znajdował się w jakiś sposób ponad wszystkim i sam nie miał żadnych problemów, żadnych emocji, których nie potrafiłby kontrolować. Mai wydawało się, że musi z tym walczyć. Dlatego też krzyczała (zapominając o tym, że miała wyrzucić z pamięci to wspomnienie):

Zabiłam ich obu! Usidliłam ich i podjudziłam jednego przeciwko drugiemu, aby powiększyć swoją własną władzę. Zrobiłam to celowo, a ty w żaden sposób mnie od tego nie odwiodłeś!!! To była także twoja wina!

Michel mamrotał coś wówczas, zaczynając się martwić, ponieważ widział, co się zbliża niczym jedna z częstych burz, przetaczających się ponad Hellespontusem i uderzających w basen. Maja śmiała się i uderzała go mocno w twarz, a kiedy cofał się pod jej naporem, krzyczała:

Weź się w garść, ty tchórzu, nie poddawaj się!

Aż w końcu Michel wybiegał na balkon, zamykał za sobą drzwi, przytrzymując je piętą, spoglądał ponad drzewami parku i przeklinał głośno po francusku, podczas gdy Maja waliła zapamiętale w drzwi. Pewnego razu w takiej sytuacji stłukła nawet jedną z szyb i rozpryskała mu szklane drobiny na plecy, a wówczas Michel szarpnął się, otworzył drzwi i, ciągle klnąc w swym ojczystym języku, prześlizgnął się obok niej, wypadł za próg mieszkania, a potem wybiegł z budynku.

Zwykle jednak po prostu przeczekiwał, aż Maja się załamie i zacznie płakać, a wtedy wracał do środka i przemawiał do niej po angielsku, co oznaczało, że wróciła mu zimna krew. I wyglądając tylko na lekko oburzonego ponownie rozpoczynał swoją nieznośną terapię.

Słuchaj — mówił — wszyscy żyliśmy wtedy w wielkim napięciu, niezależnie od tego, czy potrafiliśmy to zauważyć. To była niezwykle sztuczna sytuacja, a także niebezpieczna… Gdybyśmy zawiedli w jakimś momencie, wszyscy moglibyśmy nawet umrzeć. Musieliśmy się sprawdzić. I jedni z nas radzili sobie z taką presją lepiej, inni gorzej. Ja nie radziłem sobie z nią zbyt dobrze, ani ty… Teraz jednak jesteśmy tutaj. I ciągle istnieją wywierane na nas naciski, niektóre odmienne od tamtych, niektóre takie same. Ale teraz już lepiej sobie z nimi radzimy, jeśli chcesz znać moje zdanie. Przez większość czasu radzimy sobie lepiej…

A potem wychodził i szedł do kawiarenki na gzymsie, gdzie przez godzinę czy dwie popijał cassis i rysował szkice różnych twarzy w przenośnym komputerze, zjadliwe karykatury, które wymazywał zaraz po ich ukończeniu. Maja wiedziała o tym, ponieważ pewnej nocy wyszła go poszukać, odnalazła i usiadła obok niego w milczeniu ze szklanką wódki, przepraszając tylko gestem: samym opuszczeniem ramion. Zastanawiała się, jak mu wyjaśnić, że takie wybuchy od czasu do czasu pomagały jej walczyć i że zaczynały ją ponownie prowadzić w górę krzywizny nastrojów… Jak mu to powiedzieć, nie powodując u niego tego sardonicznego, nieznacznego wzruszenia ramionami, a także melancholii i cierpienia. Poza tym przecież wiedział. Wiedział i wybaczał jej.