Выбрать главу

Niektórzy z młodych tubylców, których Maja spotykała, uważali, że fakt, iż ZT ONZ przywłaszczył sobie południe, jest rzeczą z gruntu dobrą, ponieważ rozpoczął odliczanie czasu pozostałego do ostatecznej rozgrywki. Maja natychmiast potępiała taki sposób myślenia.

— To nie oni powinni mieć kontrolę nad rozkładem jazdy — powiedziała im. — To my musimy kontrolować czas, to my musimy czekać na odpowiedni moment. A potem wszystko razem skoordynować. Jeśli tego nie rozumiecie…

W takim razie jesteście głupcami, dodała w myślach i przypomniała sobie, że Frank zawsze atakował swoją publiczność.

Ci ludzie jednak potrzebowali czegoś więcej… albo, ściślej rzecz ujmując, zasłużyli na coś więcej. Na kogoś nastawionego pozytywnie, na kogoś, kto ich pociągnie za sobą, kogoś, kto nimi pokieruje. Frank mówił kiedyś również o tym, ale sam rzadko tak postępował. A tych ludzi trzeba było skusić, niczym nocnych tancerzy na gzymsie. Prawdopodobnie ci ludzie wychodzili się zabawić na nabrzeże we wszystkie pozostałe wieczory tygodnia. Dlatego też polityka powinna mieć w sobie trochę tej energii erotycznej, w przeciwnym razie kojarzyła się jedynie z łagodzeniem animozji i kontrolą szkód.

Maja kusiła więc zgromadzonych. Robiła to nawet wtedy, kiedy była zmartwiona, przerażona czy w złym nastroju. Stawała między nimi i myślała o fizycznej miłości z tymi wysokimi, gibkimi młodymi mężczyznami, a potem siadała pośród nich i zadawała im pytania. Przypatrywała im się — wszyscy byli tak wysocy, że kiedy siadała na stole, znajdowała się oko w oko w nimi, mimo że siedzieli na krzesłach — i wciągała ich w rozmowę tak serdecznie i uprzejmie, jak tylko potrafiła. Pytała, czego chcą od życia i od Marsa. Często reagowała głośnym śmiechem na ich odpowiedzi i dzięki ich niewinności i dowcipowi odkrywała, że są wielu rzeczy nieświadomi.

Dowiadywała się, że marzy im się wizja Marsa o wiele bardziej radykalna niż jakakolwiek, w jaką ona sama potrafiła uwierzyć. Ich Mars miał być naprawdę niezależny, egalitarny, sprawiedliwy i opierać się na pojęciu braterstwa. Rozmówcy Mai w pewien sposób wprowadzali już w czyn te marzenia: wielu z nich zamieniło obecnie swoje małe mieszkania w gęsto zaludnione komuny i niemal wszyscy pracowali teraz w gospodarce alternatywnej, która miała coraz mniej powiązań z Zarządem Tymczasowym i metanarodowcami, gospodarce, którą rządziła eko-ekonomia Mariny, areofania Hiroko, sufici i Nirgal oraz jego wędrowne, cygańskie zastępy młodych ludzi. A poza tym ci ludzie czuli, że będą żyli wiecznie i dostrzegali, że żyją w świecie zmysłowego piękna. Zatłoczone namioty uważali za sprawę normalną, był to dla nich bowiem tylko pewien etap, ścisk ciepłych macicznych mezokosmosów, po którym nieuchronnie musi nastąpić wyjście na otwartą przestrzeń… ponowne narodziny ich wszystkich. Tak, narodziny! Uważali się za marsjańskie embriony, dzieci areofilii, używając terminu Michela, czuli się młodymi bogami kierującymi własnym światem, ludźmi, którzy wiedzieli, co znaczy wolność i byli przekonani, że zostanie im ona dana, i to wkrótce.

Z Ziemi napływały złe wieści, a frekwencja na spotkaniach rosła. Nie było na nich atmosfery strachu, panowała raczej determinacja, unosiło się nad nimi spojrzenie Franka ze zdjęcia. Walka byłych sojuszników Armscoru i Subarashii z Nigerią pociągnęła za sobą użycie broni biologicznej (żadna ze stron nie przyznała się do ataku), toteż ludzie, zwierzęta i rośliny Lagos i otaczających terenów zostały zaatakowane przez dziwaczne choroby. W trakcie spotkań, które odbyły się w tym samym miesiącu, młodzi Marsjanie mówili z gniewem i z płonącymi wściekłością oczyma o braku jakichkolwiek zasad na Ziemi, o braku jakiejkolwiek władzy, której można by zaufać. Globalny porządek metanarodowy jest naprawdę zbyt niebezpieczny — krzyczeli, mocno podkreślając ostatnie słowo — aby można mu było pozwolić na władanie Marsem!

Maja pozwoliła im przemawiać przez mniej więcej godzinę, a potem odpowiedziała tylko jednym słowem: „Wiem”. Naprawdę wiedziała! Gdy na nich patrzyła, gdy widziała, jak bardzo szokuje ich niesprawiedliwość i okrucieństwo, niemal się rozpłakała ze wzruszenia. Potem przestudiowała z nimi punkt po punkcie Deklarację z Dorsa Brevia, opowiedziała o kłótniach, jakie towarzyszyły tworzeniu każdego punktu oraz wyjaśniła ich znaczenie i odczucia ludzi w rzeczywistym świecie po wprowadzeniu każdego z nich. Okazało się, że rozmówcy Mai wiedzą więcej o tym wszystkim niż ona sama i ta część dyskusji ożywiła ich bardziej niż jakiekolwiek skargi na Ziemię — zebrani stali się mniej niespokojni, a bardziej entuzjastyczni. A gdy próbowali sobie wyobrazić przyszłość opartą na Deklaracji, Maja zauważyła, że często się śmiali — z tego niedorzecznego scenariusza zbiorowej harmonii, zgodnie z którym wszyscy żyją w spokoju i szczęściu — znali bowiem przepełnioną kłótniami rzeczywistość ich wspólnych, zatłoczonych mieszkań i naprawdę wydawała im się zabawna. A te radosne ogniki w oczach śmiejących się młodych Marsjan powodowały, że nawet Maja, która teraz prawie nigdy się nie śmiała, czuła, jak mały uśmieszek znowu pojawia się na nie oglądanej już przez nią w lustrze mapie zmarszczek, która była jej twarzą.

Kończyła więc zebranie, ponieważ miała uczucie dobrze wykonanej pracy. W końcu, jaki jest pożytek z utopii bez radości? Jaki jest sens wszystkich starań ich, starych, jeśli nie łączą się one ze śmiechem młodych ludzi? Tego właśnie nigdy nie rozumiał Frank, przynajmniej nie w ostatnich latach swego życia. Maja porzucała więc stworzoną dla niej przez Spencera „procedurę bezpieczeństwa” i w trakcie spotkań wyprowadzała z pomieszczeń całą grupę na dół zabierając ich do suchego nabrzeża albo do któregoś z parków czy kafeterii. Szli na spacer, pili coś lub jedli spóźniony posiłek, a Maja czuła, że znalazła właśnie jeden z kluczy do rewolucji, klucz, o którego istnieniu Frank nigdy nie miał pojęcia, a gdy patrzył na Johna, ledwie podejrzewał, że coś takiego w ogóle istnieje.

— Oczywiście — stwierdził Michel, kiedy wróciła do Odessy i próbowała mu o tym opowiedzieć. — Tyle że Frank i tak nie był zwolennikiem rewolucji. Był dyplomatą, cynikiem i… kontrrewolucjonistą. A i radość nie leżała w jego naturze. Wszystko to było dla niego tylko kontrolą szkód.

Jednak Michel ostatnio często jej się sprzeciwiał. Nauczył się wybuchać zamiast uspokajać, ilekroć Maja okazywała najmniejszą oznakę, że ma chęć na kłótnię, a ona doszła do wniosku, że wcale nie potrzebuje tak częstych bojów.

— Daj spokój — zaprotestowała na tę charakterystykę Franka, pchnęła Michela na łóżko i porwała w ramiona tylko dla samej zabawy, po to właśnie, aby wciągnąć go do królestwa radości i skłonić, by przyznał jej rację.

Wiedziała doskonale, że Michel uważa za swój obowiązek ściągać ją zawsze w sam środek huśtawki jej nastrojów i jak nikt potrafiła zrozumieć jego punkt widzenia. Czasami jednak, wznosząc się na sam szczyt tej krzywej, nie widziała powodu, by nie pozostać na nim przez chwilę, by nie cieszyć się tymi krótkimi momentami niegrawitacyjnego lotu, czymś w rodzaju duchowego status Organismus… Dlatego też swoją miłością doprowadzała go do takiego stanu, że uśmiechał się przez godzinę czy dwie. Potem zdarzało się, że schodzili razem po schodach, wychodzili przez bramę i szli zrelaksowani i spokojni w dół przez park, aż do jej kafeterii, gdzie siadali obróceni tyłem do baru i słuchali gitarzysty flamenco albo starego zespołu tang, grającego swoje piazzollas. Od niechcenia rozmawiali wówczas o pracy wokół basenu. Albo nie rozmawiali w ogóle.